niedziela, 27 stycznia 2013

Adres do trenerów rozwoju osobistego i biznesu. O pożytkach z wątpliwości.


by Twożywo

Ta profesja jest mi bardzo bliska.

Może traktuję ją zbyt poważnie, ale nie uważam, że zajmujemy się zwykłym przekazywaniem wiedzy i umiejętności. Robimy coś o wiele bardziej ważnego: pokazujemy ludziom kierunki, próbujemy dać im inspiracje, wesprzeć ich, znajdujemy z nimi wyjścia z mniej lub bardziej zabawnych labiryntów.

Ma więc znaczenie kim jesteśmy, co robimy, w co wierzymy, czego nienawidzimy, czym jest dla nas samych to, co się zdarza na szkoleniach, warsztatach, spotkaniach indywidualnych. Możemy twierdzić, że profesjonalizm oznacza neutralność, nie angażowanie się, przezroczystość, ale nie oznacza to, iż ludzie z którymi pracujemy nie powinni wiedzieć co nami kieruje.

Mam więc do nas żal, za brak cywilnej odwagi, w sytuacji gdy inni na nas liczą. Żałuję, że tak często nie decydujemy się nazywać „rzeczy po imieniu”, że ważniejsze wydają się nam osoby, które szkolenie zleciły, niż ci, którzy w nim uczestniczą.
Nie słuchamy. Albo słyszymy tylko tego, co dla nas wygodne. Widzimy nieprawidłowości, widzimy nadużywanie stanowisk, brak przejrzystości w zasadach, a czasem nawet zwykłe (jeśli można tu użyć takiego określenia) traumy wynikające ze stylów zarządzania firmą lub organizacją. Uśmiechamy się jednak miło, zaczynamy uprawiać „politykę”, nie zadajemy kłopotliwych pytań. Nie zastanawiamy się kim były osoby, które tego stylu kierowania ludźmi uczyły, przedstawiały jego zalety, zachęcały do jego używania.

Naszym Panem stało się Zlecenie i Dobre Relacje z Klientem.

Czy jesteśmy całkowicie za to odpowiedzialni? Nie. Na ten stan rzeczy składa się wiele czynników, ale my mamy na niego duży wpływ. Wpływ, którego nie używamy, albo sądzimy, że używać nie możemy.

Wybraliśmy zawód nauczyciela. Ten zawód nie polega tylko na suchym przekazywaniu „faktów”. To m.in. my kształtujemy ludzi, którzy już są na wysokich stanowiskach lub w najbliższym czasie na nich będą. To my możemy mocą swojego autorytetu wesprzeć tych, którzy nie z własnej winy często są w gorszej sytuacji lub są po prostu dyskryminowani. Dysponujemy narzędziami, dysponujemy wiedzą. Po co i jak z nich korzystamy? Jak często zadajemy sobie to pytanie?

Naszą rolą nie jest bezmyślne kopiowanie i zachęcanie do tego naszych słuchaczy. Mamy raczej zachęcać ich do myślenia, do krytycznego podejścia, do brania odpowiedzialności za swoje czyny. To od nas często chcą się dowiedzieć jak się komunikować, jak rozwiązywać konflikty, jak współpracować, jak chronić siebie, jak nie krzywdzić innych.
Czy uczymy ich „sztuczek” czy sztuki rozmawiania? Uczymy manipulowania czy czasem trudnego rzemiosła szukania kompromisów? Uczymy ich jak wygrywać konflikty czy jak je rozwiązywać?

Ponosimy w pewnym sensie odpowiedzialność za to, jak wygląda dzisiaj życie ludzi w firmach i organizacjach. Ta odpowiedzialność tyczy się zarówno tego, co się niewątpliwie poprawiło, jak i tego, co uległo pogorszeniu.
To my bowiem często przenosiliśmy na grunt naszej pracy teorie, które może i były atrakcyjne, ale i kompletnie niedostosowane do miejsca i czasu w którym je wprowadzaliśmy. Myśleliśmy, że to, co sprawdzone na Zachodzie lub też Wschodzie musi zadziałać i tutaj.

Nie podoba mi się, że staliśmy się (świadomie lub nie) narzędziem do krzewienia buraczanego pseudooptymizmu i bezrefleksyjnego powielania sposobu działania „najlepszych”(znaczy najskuteczniejszych). Kiedy oglądam klip wyprodukowany przez pewną dużą sieć komórkową podczas tzw. szkolenia teambuildingowego (jakby „budowanie zespołu” było określeniem z niewiadomych przyczyn gorszym), to przychodzą mi do głowy pewne natrętne skojarzenia.

Czym bowiem różnią się te narzędzia budowania wspólnoty od tak pogardzanej i wyśmiewanej dzisiaj propagandy sukcesu? I tu i tu bowiem, większość z nas nie wierzy w to, co widzi i słyszy, a część czuje się zwyczajnie oszukiwana i zniesmaczona. Do nas należy więc odpowiedź na pytanie co powoduje, że po takie metody szkoleniowe sięgamy? Czy naprawdę wierzymy w ich skuteczność i prawdziwość, czy też może chodzi nam tylko i wyłącznie o „przypodobanie” się tym, którzy u nas to szkolenie zamówili?

Bo jeśli chodzi nam o to drugie wyjaśnienie, to kim w tym momencie się stajemy?

Mówimy często, że reagujemy na rzeczywiste potrzeby firmy. O.k. W jaki sposób je badamy? Często odnoszę wrażenie, że niczym nadworni poeci próbujemy zgadnąć, czym możemy dogodzić naszemu Sponsorowi/Patronowi, zamiast skupić się na tym, co prawdziwie może zespół zbudować. Przypomina to przedstawienie, gdzie nie ma publiczności i każda ze stron odgrywa coś przed drugą, w nadziei, że uda się nie powiedzieć nic, co poza przypisane role wybiega.

Musimy się nauczyć pozwalać sobie na wątpliwość. Na szukanie niekoniecznie najprostszych odpowiedzi, na mówienie tego, co myślimy. Na szukanie rozwiązań najlepszych dla tych, których uczymy i ich otoczenia.

Na kursach trenerskich mam okazję obserwować tzw. nowe pokolenie. Dają mi/nam dużo nadziei. Są inni, chyba bardziej świadomi niż większość z nas na początku nauczycielskiej drogi. Słuchają uważnie, szukają inspiracji, ale na szczęście trudniej ich uwieść niż nas kilkoma hasłami i prostymi receptami na wszystko. Naszą rolą jest teraz pokazanie im jak ważna w pracy trenerskiej jest uważność, jak liczy się prawdziwy szacunek dla siebie i dla innych, jak rozpoznawać drogi, które nie wiodą na manowce.

Zmieniają się również uczestnicy. Takie jest przynajmniej moje doświadczenie. Przyjmują wiedzę krytycznie, są uczuleni na tanie sztuczki, mają większe poczucie, że coś znaczą i coś już wiedzą. Są doskonałymi partnerami do poważnej pracy. Potrafią przyjąć wiele, jeśli wytłumaczy się im szczerze, dlaczego warto to zrobić. Znają i często wyśmiewają większość z naszych żelaznych narzędzi. Mówią: „to nie działa, trzeba spróbować coś zmienić.” A naszą rolą jest ten komunikat usłyszeć.

Chciałbym, żebyśmy zrozumieli, że warto pogłębiać i rozszerzać swoją wiedzę. Że zmiany, które chcemy promować mają wynikać nie tylko ze znajomości psychologii, zarządzania i zasad biznesu. By znaleźć wspólny język z tymi, których uczymy musimy się otworzyć na filozofię, socjologię, ekonomię, antropologię kulturową, gender studies, głęboką demokrację i historię. Musimy umieć umieścić grupę z którą pracujemy w szerszym kontekście, który pozwala nam lepiej zrozumieć ich wybory, zachowania i dostępne im możliwości działania.

Może już pora byśmy przestali się kierować tylko mityczną „wartością dla biznesu/organizacji” a zaczęli również przykładać dużą wagę do tego, czy nasze metody są „wartością dla ludzi”. Pora też byśmy większej refleksji poddawali długofalowe skutki naszych działań, słów i proponowanych rozwiązań. Byśmy byli bardziej świadomi tego, gdzie chcemy naszych słuchaczy zaprowadzić. I dawać im prawo, by samodzielnie decydowali czy chcą tam z nami iść.

Naszą rolą jest również uświadamianie osobom decyzyjnym, ze nasza praca to nie „kwiatek do kożucha”, tylko potężne narzędzie rozwoju i zmiany, które nie zawsze musi się im podobać.
Jest wiele miejsc i ludzi, którzy czekają na taką naszą postawę, nie chcą słyszeć słodkich słów, tylko wspólnie szukać najlepszych rozwiązań.

Mówmy o tym, co dla nas ważne. Mówmy wyraźnie o tym, czego innym zwyczajnie robić się nie powino. To my mamy pomagać wypracowywać standardy zachowań i postaw, a nie tylko się z nimi potulnie zgadzać.

Jeśli czujecie, że ten list nie jest skierowany do Was - przyjmują to do wiadomości. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele Dobrej Roboty wykonujecie. Mam jednocześnie wrażenie, że tematy podniesione powyżej są istotne i wymagają naszej stałej uwagi. Ważne jest dbanie o własną podmiotowość i wspieranie jej wśród uczestników naszych szkoleń i warsztatów.

Edukacja może zmienić więcej niż nam się to wydaje. Bądźmy tego świadomi.


Pozdrawiam!

środa, 23 stycznia 2013

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o odwadze, ale boicie się zapytać.


Banksy


To jest tekst dla mężczyzn. Nie widzę jednak problemu w tym, by przeczytały go również kobiety.

W czasach męskich i żeńskich kręgów, które wzmacniają zapewne każdą z płci z osobna, ale nie robią zbyt wiele, by wzmocnić się wzajemnie, nie należy dokładać kolejnych cegiełech do rosnących murów getta.

Tak, getta. Męskości i Kobiecości. Solidarności jajników i całkowicie osobnej Solidarności plemników. Razem już tylko w legendach i w momencie zapłodnienia.
To jest opowieść, dla mężczyzn nazywających kobiety kurwami i kobiet, nazywających mężczyzn impotentami. Zero lukru. Czysta prawda nie/uzasadnionej nienawiści, oficjalnie nazywanej próbą tworzenia partnerskich relacji. Czysta nie znaczy absolutna.

Opowiedzmy sobie razem o strategiach dominacji, wymuszania, kastrowania, manipulacji, poniżania. Wyłóżmy na stół przekazywane z pokolenia na pokolenie tajemne poradniki postępowania z drugą płcią.Opasłe tomy mądrości babć, dziadków, matek, ojców przepojone bezgranicznym zniechęceniem, cynizmem i rozczarowaniem.

Ustalmy raz na zawsze, że emocje, głębia, czystość i bezinteresowna miłość to domena kobiet/matek a opanowanie, prostackość, szorstkość i kłopoty z czułością to przestrzeń mężczyzn/ojców. Patrzmy następnie, jak kolejne pokolenia rozwalają się o ścianę tych dogmatów, obgryzają sobie paznokcie do krwi, by odnaleźć w sobie tą „bezinteresowną” miłość lub też płaczą dotąd aż naprawdę staną się szorstkie i „opanowane”.

To nie jest opowieść przeciwko kobietom i mężczynom. To jest pytanie o to, kim chcemy się stać, by zakończyć wojnę, która miedzy nami trwa. I przyznali szczerze, czy zakończyć ją rzeczywiście chcemy. Nie w deklaracjach miłości czy też niezbędności istnienia drugiej strony, ale w konkretnych codziennych działaniach.

Odwagą jest bowiem to, by szczerze przyznać, że patriarchat nie jest dominacją mężczyzn (bo wielu z nich również on wyklucza, jeśli nie podporządkowują się „normie”), tylko systemem wykluczania słabszych i wycofanych na chwałę silnych i pewnych swego.

Odwagą jest przyznać, że rzeczywiście jednak z patriarchatu korzystali i korzystają gównie mężczyźni, ale nie byłoby to obecnie możliwe bez nieustannego i niewymuszonego przyzwolenia wielu kobiet.

Odwagą jest powiedzieć sobie, ze niedopuszczalne są wszelkie jawne i niejawne formy przemocy wobec słabszych. Wykorzystywanie biologicznej siły, przewagi intelektualnej, ekonomicznej do której mamy dostęp i że niedopuszczalne jest, byśmy przyzwalali na to innym. I nie chodzi tu o wykazywanie się szlachetnością czy też szafowanie pojęciem moralności lub etyki. Chodzi o uznanie takiej postawy za coś normalnego, nie będącego podstawą do jakiejkowiek dumy.

Duma bowiem wynika zbyt często z poczucia robienia czegoś wyjątkowego. A „wyjątkowe” to coś, co odbiega od codziennej, większościowej „normy”, ostatecznie więc staje się ono czymś karnawałowym, a karnawał nie narusza porządku tylko go utrwala, poprzez stwarzanie przestrzeni do rozładowywania napięć i chwilowej zamiany ról.

Zastanawialiście się kiedykolwiek co robi z naszymi relacjami mit romantycznej miłości przemielony przez setki lat rozczarowań i przemocy w kontaktach między kobietami a mężczyznami, kobietami a kobietami a także pomiędzy mężczyznami? Czym on się staje po każdej kolejnej konfrontacji z żywą istotą ludzką? Gdzie nas ostatecznie prowadzi i dlaczego zazwyczaj jest to zupełnie inne miejsce niż nam obiecywał?

Mit romantycznej miłości jest odpowiedzialny za naprawdę spory procent rozczarowań, których doznajemy we wzajemnych relacjach. Daje nadzieję na spotkanie kogoś, kto nigdy nie będzie istniał i powoduje, że ludzie próbują się stać kimś, kim nie chcą i nie potrafią nawet być. Tak, pozwala nam na romantyczne wieczory, noce i poranki, ale stają się one ostatecznie kolejną wersją karnawału, czyli wyjątku od ponurej i nudnej reguły. Powoduje, że wystrzeliwujemy niczym rakiety w stronę gwiazd, ale już nie wyposaża tych naszych rakiet w spadochrony gwarantujące bezpieczny powrót tu, na ziemię.

By zacząć tworzyć / budować związki a nie ich fantomy potrzeba nam nowej formy odwagi.

Odwagi oglądania siebie i drugiej strony bez romantycznej maski. Bez czułych rozmów o wakacjach w Paryżu, czy miłości do grobowej deski, a w pełnej czułości właśnie konfrotacji swoich wizji świata i wspólnych relacji. Czy oznacza to, że nie wolno nam marzyć? Wolno, jak najbardziej, ważne jednak, by te marzenia konfrontować z tym, co w danym momencie się dzieje. By nie pozostawały na wieki wieków tylko marzeniami właśnie.

Odwagi, by kompromis między nami był w pełni świadomym wyborem ustąpienia w tych kwestiach, w których naprawdę ustąpić chcemy i ustawienia własnych granic tam, gdzie rzeczywiście mają one naszym zdaniem stać.

Odwagi wyboru wspólnego życia nie z obawy przed samotnością lub opinią innych, ale po to, by świadomie wspierać w drugim człowieku jego prawo do decydowania o własnym życiu.
Odwagi nie zlewania się w Jednie, nie składania dwóch rozciętych połówek jabłka, nie szukania wspólnego głosu, a raczej pozostawania w twórczym, może czasem trudnym, dialogu.

Odwagi, by nie pożerać i nie dać się pożreć. Nie wykorzystywać swojej siły do budowania poczucia przewagi, świadomie z niej rezygnować lub sprawić, by i druga strona mogła z niej korzystać.

Odwagi, by dawać sobie i partnerowi czas i przestrzeń do podejmowania decyzji we własnym tempie. Do tego, by mógł powiedzieć „nie wiem”, do prawdziwego uszanowania jego wyborów i informowania go, co nam te wybory robią.

Odwagi do mówienia: „na ten moment”, a nie „na zawsze” lub „nigdy”. To nie jest zaproszenie do asekuranctwa, to docenienie faktu, że zarówno my, jak i nasz partner możemy w przyszłości dokonać innego wyboru. To również wysłanie komunikatu: „Nie buduj swego świata tylko w oparciu o mnie/nie będę budował mojego świata tylko w oparciu o ciebie.”

Odwagi, by mówić sobie: „Nie pójdę tą ścieżką, którą ty idziesz, nie podoba mi się ona. Wejście na nią jest niezgodne z tym, co czuję”, BEZ jednoczesnego wysyłania sygnału, że to dla naszej relacji jest ultimatum. Chyba, że nie jesteśmy w stanie funkcjonować z wyborami naszego partnera. Jednak i w takim wypadku nie o ultimatum chodzi, ale o możliwość wyboru: być razem i zmienić to, co dla nas lub drugiej strony niedopuszczalne. Albo się rozstać.

Odwagi w końcu, by weryfikować na bieżąco swoje fantazje,oczekiwania i plany, które wiążemy z drugą stroną. By ją o nich informować, dając jej szansę do tego, by mogła się do nich odnieść lub też je zweryfikować. Pozytywnie lub negatywnie.

Nie „posiadamy” bowiem i nigdy „posiadać” nie będziemy drugiego człowieka. Możemy tylko próbować coś razem budować. Z własnej, nieprzymuszonej woli.

Warto więc zastanowić się czy szukamy mitycznego Mężczyżny lub mitycznej Kobiety, archetypu zamieszkującego książki i nasze umysły, czy może będziemy mieli odwagę (która jest przy okazji czasem przyjemnością) spotkać i spróbować zrozumieć drugiego człowieka.

Przynajmniej na jakiś czas. A jeśli świadomie zechcemy, to może i do końca naszych dni.

niedziela, 20 stycznia 2013

Drobne cierpienia na chwałę optymizmu

By Twożywo



Optymizm bywa ostatnio rozpaczliwie opresyjny. Co pewien czas czytam wpisy typu: „Musi być dobrze”, „Jest dobrze bez względu na wszystko”, „Zakaz narzekania”. Ładnie. Gdzieś jednak w tych literach czai się niewypowiedziany strach.

Patrzę na świat, w którym żyję, z dużym poczuciem potencjalnych możliwości. Wciąż mam wrażenie, że wiele mogę zrobić, osiągnąć, zmienić, zrozumieć. Nie nazywam jednak tego optymizmem. Optymizm (tak samo zresztą jak i pesymizm) wydaje mi się próbą oglądania świata ze świadomie zamkniętym jednym okiem (potraktujmy to metaforycznie). Oczywiście można, pewnie, że się da, nikt nam tego nie zabroni, mam przynajmniej taką nadzieję. Powstaje tylko pytanie: dokąd mnie to prowadzi?

Optymizm jest dla mnie mimo wszystko zbyt fajną sprawą, bym nie powiedział głośno tego, co czuję. A czuję, że staje się on kolejną Ideologią. Nie częścią ludziego doświadczenia, ale właśnie Ideologią, wykorzystującą po części prawdziwy opis świata do próby całościowego jego ogarnięcia.

Jestem świeżo po lekturze książki Marci Shoe „Kawior i Popiół”. Autorka, historyczka, w poruszający sposób zadaje sobie i nam pytanie: jak to się dzieje, że idea, którą popierali tak światli i nowocześni ludzie czyli komunizm, stała się tym, czym była w latach 30-tych, 40-tych i 50-tych? Jak najmądrzejsi z mądrych, najpiękniejsi z pięknych mogli przymykać oczy na potworne zbrodnie, które odbywały się na ich oczach w imię tej wspaniałej w założeniach ideii?

To nie są pytania retoryczne, a autorka nie daje jednej właściwej odpowiedzi, bardziej relacjonuje, niż dokonuje osądów.

Ta książka skłoniła mnie do refleksji na temat współczesności. Sam w coś wierzę, uznaję to za dobre, właściwe, piękne. Marzę oczywiście często, jak zapewne wielu innych, by to, co dla mnie ważne, stało się tym samym dla innych.

A jednak piękno idei jest czymś, co uruchamia we mnie rodzaj instynku samozachowawczego. Bo wyzwaniem związanym z pięknem jest to, że działa ono jak mniej lub bardziej otumaniający narkotyk. Bo łatwo jest w tym poczuciu czystości i prawości zapomnieć zadać sobie pytanie: a co to wszystko może znaczyć dla innych? Czy właśnie tego potrzebują? Czy rzeczywiście pozwoli im to lepiej (w ich rozumieniu tego słowa) żyć?

Optymizm więc jako nowa forma Komunizmu/Kapitalizmu/instytucjonalnej Religii? Z pewnością jeszcze nie. Takie stwierdzenie byłoby efekciarskim nadużyciem. Może i nośnym, ale nie prawdziwym. Dlaczego więc to jednak napisałem? Uważam bowiem, że pewne potencjalne zagrożenia lepiej opisywać i próbować zrozumieć w ich zarodku, kiedy są ledwie widoczną potencjalnością.

Kiedy mówię sobie: „wszystko będzie dobrze” , formułuję zaklęcia, czary, które w zależności od mocy mojego wpływu na innych stają się jedynym „właściwym” sposobem reagowania w sytuacjach trudnych.

Selekcjonowanie informacji jest czymś normalnym. Trudno jest przyswoić wszystko. Kiedy jednak świadomie podejmuję decyzję, że czegoś nie będę widział zaczynają się problemy. Jeśli nie chcę dostrzegać „negatywizmów” wyzwaniem jest to, co we własnym mniemaniu za „negatywizm” uważam, a czym to samo jest dla drugiej strony. Jeśli chcę dobrze mówić o sobie i innych, to czego im lub sobie w związku z tym nie powiem, na co przymknę oko, co wyróżnię kosztem czego. Kiedy będę zmartwiony tym, co robi ktoś mi najbliższy, jak zareaguję, jak przekażę mu informację. Po prostu przestanę się martwić, dostrzegę pozytywną stronę sytuację, skupię się na pozytywnych działaniach, jak je uzasadnię drugiej osobie?

Po raz kolejny trzeba zapytać: czy istnieje możliwość, by dowolna metoda, sposób myślenia i działania był korzystny dla wszystkich? Moim zdaniem: na szczęście nie. Choćbym znalazł coś, co wydaje mi się całościowym i właściwym opisem życia, świata, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie mi: nie masz racji. I miarą mojego rozwoju, jest to, jak zareaguję na takie stwierdzenie.

Mogę zareagować np.tak, jak Tadeusz Kroński, słynny polski filozof, który całkowicie szczerze uwierzyl po wojnie, że komunizm jest spełnioną utopią, która uratuje i zadowoli wszystkich, nawet tych, którzy tego nie chcą. Dlatego w liście do Czesława Miłosza, tuż po wojnie pisał:
„My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji".
Historia? Czas miniony, który nie może się już powtórzyć? Być może. Ja jednak wciąż słyszę stwierdzenia w podobnym tonie. Tyle, że nie tyczą się one teraz komunizmu, tylko np. kapitalizmu, „właściwego” sposobu myślenia, „właściwej” diety, „prawdziwej” rzeczywistości.

Mogę również zaregować w tzw. duchu „tolerancji”, czyli stwierdzić, że każdy ma prawo wierzyć w to, co mu się podoba i nie należy się do tego wtrącać. Tolerancję świadomie umieściłem tu w cudzysłowiu, bo taką postawę odbieram bardziej jako zwykłą obojętność. Niesie ona ze sobą czasami bardzo podobne niebezpieczeństwa, co skrajny fanatyzm, a nawet jest dla niego świetną pożywką.

Te dwa rozwiązania jednak mi nie pasują. Szukam wciąż trzeciego. Choćby takiego, by szanując prawo innego do własnego postrzegania świata i jego objaśniania, dawać sobie wzajemnie prawo, do pełnego pasji bronienia swojego stanowiska, spierania się, podważania, szukania dziur i dziurek w całym.

By coś takiego mogło zaistnieć muszę najpierw sam dać prawo innym do bezpiecznego dla nich podważenia moich poglądów i praktyk. Dbając przy tym, o własne bezpieczeńswo i szacunek dla siebie samego, a także świadomie próbując dostrzegać moment, w którym obrona własnego stanowiska przekształaca się w próbę narzucenia innemu mojej wersji prawdy.

Zmierzam do meritum: chyba każda ideologia ma jakieś pozytywne założenia, zakłada coś, co dla jakieś grupy ludzi ma przynieść bardzo korzystne zmiany. Szkopuł w tym, że prędzej czy później, kiedy mamy już możliwość te założenia wcielać w życie zbyt często przemienia się to w bezrefleksyjny fanatyzm, próby uszczęśliwiania na siłę a ostatecznie nawet przemoc. Psychiczną lub fizyczną.

Nie każmy więc ludziom być optymistami/racjonalistami/pesymistami/duchowo oświeconymi, tak jak kiedyś kazano im wierzyć w boga, komunizm, materializm dialektyczny, faszyzm, nieomylność papieża. Niech będą to opcje potencjalnie wzbogacające i wzmacniające ludzkie życie, a nie kolejne Świetliste Ścieżki Do Prawdziwej i Wspólnej Szczęśliwości.

Dostrzegam u wielu znajomych, którzy propagują tzw. pozytywne myślenie pojawienie się syndromu „oblężonej twierdzy”, zamykanie się we własnych kręgach, doktrynerstwo, z trudem skrywane poczucie wyższości lub równie z trudem skrywaną: rozpacz/depresję/samotność. Samo szukanie „pozytywów” i unikanie „negatywów” nie zmieni świata, nie stworzy tutaj raju. Im bardziej boimy się bowiem albo unikamy tych, którzy myślą, działają i postrzegają inaczej, tym większa będzie pokusa, by ich ostatecznie albo „nawrócić”, albo „odrzucić”, albo „wyeliminować”. Dla większego celu/dobra, jak to już wielokrotnie bywało.

Nie potępiajmy tzw. myślenia negatywnego. Choćby dzięki niemu bowiem, dzięki niezgodzie na to, co było uznawane za normę, ktoś mógł wpaść na pomysł, by większą wagę przykładać do tego, co wokół niego pozytywne. Starajmy się także pamiętać, że tzw. myślenie pozytywne może być również zgodą na to, by świat wzajemnych relacji nie ulegał (paradoksalnie) korzystnym zmianom.

Krótko mówiąc: pozytywne nie zawsze oznacza: „do przodu”, a negatywne nie zawsze oznacza: „do tyłu”.

Nie róbmy z ludzi, ani z idei bogów. Postawmy ich/je na ziemi i z nich po prostu korzystajmy. Pamiętając, że są tylko ważną próbą opisania świata, a nie jego pełnym wyjaśnieniem.

Taka opcja zdecydowanie wydaje mi się ciekawsza.