niedziela, 20 stycznia 2013

Drobne cierpienia na chwałę optymizmu

By Twożywo



Optymizm bywa ostatnio rozpaczliwie opresyjny. Co pewien czas czytam wpisy typu: „Musi być dobrze”, „Jest dobrze bez względu na wszystko”, „Zakaz narzekania”. Ładnie. Gdzieś jednak w tych literach czai się niewypowiedziany strach.

Patrzę na świat, w którym żyję, z dużym poczuciem potencjalnych możliwości. Wciąż mam wrażenie, że wiele mogę zrobić, osiągnąć, zmienić, zrozumieć. Nie nazywam jednak tego optymizmem. Optymizm (tak samo zresztą jak i pesymizm) wydaje mi się próbą oglądania świata ze świadomie zamkniętym jednym okiem (potraktujmy to metaforycznie). Oczywiście można, pewnie, że się da, nikt nam tego nie zabroni, mam przynajmniej taką nadzieję. Powstaje tylko pytanie: dokąd mnie to prowadzi?

Optymizm jest dla mnie mimo wszystko zbyt fajną sprawą, bym nie powiedział głośno tego, co czuję. A czuję, że staje się on kolejną Ideologią. Nie częścią ludziego doświadczenia, ale właśnie Ideologią, wykorzystującą po części prawdziwy opis świata do próby całościowego jego ogarnięcia.

Jestem świeżo po lekturze książki Marci Shoe „Kawior i Popiół”. Autorka, historyczka, w poruszający sposób zadaje sobie i nam pytanie: jak to się dzieje, że idea, którą popierali tak światli i nowocześni ludzie czyli komunizm, stała się tym, czym była w latach 30-tych, 40-tych i 50-tych? Jak najmądrzejsi z mądrych, najpiękniejsi z pięknych mogli przymykać oczy na potworne zbrodnie, które odbywały się na ich oczach w imię tej wspaniałej w założeniach ideii?

To nie są pytania retoryczne, a autorka nie daje jednej właściwej odpowiedzi, bardziej relacjonuje, niż dokonuje osądów.

Ta książka skłoniła mnie do refleksji na temat współczesności. Sam w coś wierzę, uznaję to za dobre, właściwe, piękne. Marzę oczywiście często, jak zapewne wielu innych, by to, co dla mnie ważne, stało się tym samym dla innych.

A jednak piękno idei jest czymś, co uruchamia we mnie rodzaj instynku samozachowawczego. Bo wyzwaniem związanym z pięknem jest to, że działa ono jak mniej lub bardziej otumaniający narkotyk. Bo łatwo jest w tym poczuciu czystości i prawości zapomnieć zadać sobie pytanie: a co to wszystko może znaczyć dla innych? Czy właśnie tego potrzebują? Czy rzeczywiście pozwoli im to lepiej (w ich rozumieniu tego słowa) żyć?

Optymizm więc jako nowa forma Komunizmu/Kapitalizmu/instytucjonalnej Religii? Z pewnością jeszcze nie. Takie stwierdzenie byłoby efekciarskim nadużyciem. Może i nośnym, ale nie prawdziwym. Dlaczego więc to jednak napisałem? Uważam bowiem, że pewne potencjalne zagrożenia lepiej opisywać i próbować zrozumieć w ich zarodku, kiedy są ledwie widoczną potencjalnością.

Kiedy mówię sobie: „wszystko będzie dobrze” , formułuję zaklęcia, czary, które w zależności od mocy mojego wpływu na innych stają się jedynym „właściwym” sposobem reagowania w sytuacjach trudnych.

Selekcjonowanie informacji jest czymś normalnym. Trudno jest przyswoić wszystko. Kiedy jednak świadomie podejmuję decyzję, że czegoś nie będę widział zaczynają się problemy. Jeśli nie chcę dostrzegać „negatywizmów” wyzwaniem jest to, co we własnym mniemaniu za „negatywizm” uważam, a czym to samo jest dla drugiej strony. Jeśli chcę dobrze mówić o sobie i innych, to czego im lub sobie w związku z tym nie powiem, na co przymknę oko, co wyróżnię kosztem czego. Kiedy będę zmartwiony tym, co robi ktoś mi najbliższy, jak zareaguję, jak przekażę mu informację. Po prostu przestanę się martwić, dostrzegę pozytywną stronę sytuację, skupię się na pozytywnych działaniach, jak je uzasadnię drugiej osobie?

Po raz kolejny trzeba zapytać: czy istnieje możliwość, by dowolna metoda, sposób myślenia i działania był korzystny dla wszystkich? Moim zdaniem: na szczęście nie. Choćbym znalazł coś, co wydaje mi się całościowym i właściwym opisem życia, świata, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie mi: nie masz racji. I miarą mojego rozwoju, jest to, jak zareaguję na takie stwierdzenie.

Mogę zareagować np.tak, jak Tadeusz Kroński, słynny polski filozof, który całkowicie szczerze uwierzyl po wojnie, że komunizm jest spełnioną utopią, która uratuje i zadowoli wszystkich, nawet tych, którzy tego nie chcą. Dlatego w liście do Czesława Miłosza, tuż po wojnie pisał:
„My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji".
Historia? Czas miniony, który nie może się już powtórzyć? Być może. Ja jednak wciąż słyszę stwierdzenia w podobnym tonie. Tyle, że nie tyczą się one teraz komunizmu, tylko np. kapitalizmu, „właściwego” sposobu myślenia, „właściwej” diety, „prawdziwej” rzeczywistości.

Mogę również zaregować w tzw. duchu „tolerancji”, czyli stwierdzić, że każdy ma prawo wierzyć w to, co mu się podoba i nie należy się do tego wtrącać. Tolerancję świadomie umieściłem tu w cudzysłowiu, bo taką postawę odbieram bardziej jako zwykłą obojętność. Niesie ona ze sobą czasami bardzo podobne niebezpieczeństwa, co skrajny fanatyzm, a nawet jest dla niego świetną pożywką.

Te dwa rozwiązania jednak mi nie pasują. Szukam wciąż trzeciego. Choćby takiego, by szanując prawo innego do własnego postrzegania świata i jego objaśniania, dawać sobie wzajemnie prawo, do pełnego pasji bronienia swojego stanowiska, spierania się, podważania, szukania dziur i dziurek w całym.

By coś takiego mogło zaistnieć muszę najpierw sam dać prawo innym do bezpiecznego dla nich podważenia moich poglądów i praktyk. Dbając przy tym, o własne bezpieczeńswo i szacunek dla siebie samego, a także świadomie próbując dostrzegać moment, w którym obrona własnego stanowiska przekształaca się w próbę narzucenia innemu mojej wersji prawdy.

Zmierzam do meritum: chyba każda ideologia ma jakieś pozytywne założenia, zakłada coś, co dla jakieś grupy ludzi ma przynieść bardzo korzystne zmiany. Szkopuł w tym, że prędzej czy później, kiedy mamy już możliwość te założenia wcielać w życie zbyt często przemienia się to w bezrefleksyjny fanatyzm, próby uszczęśliwiania na siłę a ostatecznie nawet przemoc. Psychiczną lub fizyczną.

Nie każmy więc ludziom być optymistami/racjonalistami/pesymistami/duchowo oświeconymi, tak jak kiedyś kazano im wierzyć w boga, komunizm, materializm dialektyczny, faszyzm, nieomylność papieża. Niech będą to opcje potencjalnie wzbogacające i wzmacniające ludzkie życie, a nie kolejne Świetliste Ścieżki Do Prawdziwej i Wspólnej Szczęśliwości.

Dostrzegam u wielu znajomych, którzy propagują tzw. pozytywne myślenie pojawienie się syndromu „oblężonej twierdzy”, zamykanie się we własnych kręgach, doktrynerstwo, z trudem skrywane poczucie wyższości lub równie z trudem skrywaną: rozpacz/depresję/samotność. Samo szukanie „pozytywów” i unikanie „negatywów” nie zmieni świata, nie stworzy tutaj raju. Im bardziej boimy się bowiem albo unikamy tych, którzy myślą, działają i postrzegają inaczej, tym większa będzie pokusa, by ich ostatecznie albo „nawrócić”, albo „odrzucić”, albo „wyeliminować”. Dla większego celu/dobra, jak to już wielokrotnie bywało.

Nie potępiajmy tzw. myślenia negatywnego. Choćby dzięki niemu bowiem, dzięki niezgodzie na to, co było uznawane za normę, ktoś mógł wpaść na pomysł, by większą wagę przykładać do tego, co wokół niego pozytywne. Starajmy się także pamiętać, że tzw. myślenie pozytywne może być również zgodą na to, by świat wzajemnych relacji nie ulegał (paradoksalnie) korzystnym zmianom.

Krótko mówiąc: pozytywne nie zawsze oznacza: „do przodu”, a negatywne nie zawsze oznacza: „do tyłu”.

Nie róbmy z ludzi, ani z idei bogów. Postawmy ich/je na ziemi i z nich po prostu korzystajmy. Pamiętając, że są tylko ważną próbą opisania świata, a nie jego pełnym wyjaśnieniem.

Taka opcja zdecydowanie wydaje mi się ciekawsza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz