sobota, 16 listopada 2013

New Age, New Age...


Ten tekst nie jest przeciwko komuś. Nie atakuje ludzi zajmujących się szeroko rozumianym niu ejdzem. Znam ich wielu, są często fantastycznymi ludźmi, których uwielbiam i szanuję.

To tekst przeciwko metodzie. Napisany przez osobę znającą temat od środka. Wyraźnie zaznaczam, że nie zgadzam się na jego cytowanie w obronie „wiary katolickiej” czy też „naukowej psychologii”. Nie po to go pisałem.

New Age to dla mnie ściema. Znane w wielu kulturach narzędzia i metody opakowane w nowe szaty i sprzedawane jako prawdziwa mądrość. Pojęcia, którym nadaje się takie znaczenie, jakie komuś akurat pasuje. Epatowanie kulturą miłości jako przykrywka do próby narzucania jedynie słusznych poglądów. Pokazywanie niektórych religii jako lepszych pod płaszczykiem tolerancji i multikulturowości. Utrwalanie obowiązującej społecznej „kolejności dziobania” przedstawiane jako wiedza od wyżej rozwiniętych duchowo istot. Ortodoksja przekazywana jako Uniwersalność.

New Age mówi nam, że jesteśmy zepsuci a ratunek tkwi w czerpaniu mądrości od tzw.ludności pierwotnej – Indian, Tybetańczyków, Eskimosów itd. Nie dajcie się zwieść. New Age bierze od tych społeczności tylko to, co pasuje mu do wyjaśniania i uwiarygodniania własnych koncepcji. Świata Zachodniego kompletnie nie obchodzą problemy tych nacji, chcą je traktować jak błyskotki i dostarczycieli fascynujących dziwactw, które następnie można sprzedać z dużym zyskiem. Nie prowadzi z nimi dialogu/rozmowy. Słyszy tylko to, co pragnie i potrzebuje usłyszeć. Dalajlama więc jest symbolem duchowej walki z komunistycznym reżimem. Rzadziej słychać zaś o jego prowokacyjnej deklaracji, że jest buddyjskim marksistą i socjalistą. Indianie zaś są mistrzami rytualnych tańców i szałasów potu, mało zaś możemy się dowiedzieć np. o ich sposobach rozwiązywania sporów wewnątrz społeczności. Wszelkiej zaś maści Szamani są dobrym, choć dla mnie żenującym usprawiedliwieniem brania narkotyków (poza alkoholem) dla tzw.fanu.

„Karma” staje się pojęciem za pomocą którego można wyjaśniać i tłumaczyć najdziwniejsze swoje zachowania i niechęć do niektórych ludzi. „Nie lubię Cię, bo dziesięć wcieleń temu poderwałeś mi żonę” , „Masz ciężko w życiu, bo twoja duchowa karma jest bardzo obciążona.” „Tak. Zrobiłem mu to, ale było to wyrównanie długu karmicznego.” Pieprzenie...
New Age tworzy kulturę idywidualistów myślących, że zbawiają cały świat. Zachęca do skupieniu na własnym wnętrzu jako jedynej drodze do uzdrowienia otaczającej nas sytuacji. Brzmi sensownie, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić, bym wszelkie odpowiedzi znalazł w sobie. Nakaz skupiania się na sobie zaś powoduje często, że ludzie biorą na swoje barki albo nadmiar odpowiedzialności/winy albo też nadmiar zasług i poczucia bycia sprawcą wszystkiego, co ich otacza.
New Age, choć już nie tylko on jedyny, tworzy specyficzny Indeks Słów Zakazanych, twierdząc iż w ten sposób czyni nasze życie lepszym. Niestety, bardzo często zamiast tego wytwarza się w nas strach i niechęć wobec ludzi, którzy Tych Słów wciąż używają.

New Age dyskryminuje w sposób niejawny osoby, którym trudno zachować spokój i pogodne nastawienie do świata. Wymienione powyżej przymioty są częścią ludzkiego życia i doświadczania tak samo jak smutek, gniew i pesymizm. Stawianie zaś któregoś z nich wyżej niż pozostałe ostatecznie może przynieść więcej szkód niż pożytku.

New Age jest również antydemokratyczny. Uczy poddaństwa dla mistrza, guru i znów nie wprost, ale wyraźnie dzieli ludzi na Właściwych i Niewłaściwych. New Age stał się kolejną religią Panów, gdzie dostęp do wyższych wtajemniczeń jest obwarowany setkami warunków i nakazów oraz reguł wyznaczanych tylko przez tych, którzy te Sekrety przekazują. Stwarza przy tym pozory bycia metodą dla Wszystkich, bo przecież wystarczy tylko zmienić sposób myślenia i postrzegania. Pozór zaś polega na tym, że sposób myślenia i działania jest przez kogoś narzucany, nie pozostawia więc możliwości wprowadzania swojego.

Ten tekst jest napisany przeciwko metodzie i jej ukrytym założeniom. Pamiętajcie o tym.
Nie umieściłem w nim plusów, które zapewne ruch New Age posiada. Znajdziecie je w wielu innych miejscach. Nie chcę ich podważać, pokazuję tylko inną stronę.

Ruch New Age, w którym w pewnym sensie uczestniczyłem jeszcze kilka lat temu, nie okazał się dla mnie narzędziem emancypacji dla większości ludzi, którzy byli i pozostali wykluczeni. Wytworzył zaś nowe podziały i obszary pogardy/niezrozumienia. Odpowiedzią na to nie jest do końca ani klasyczna psychologia, ani religia, ani ateizm lub też racjonalny dyskurs naukowy.

Ja zaczynam szukać dalej.

Nie wiem czy znajdę. Ale cytując zasłyszaną dziś w radiu wypowiedź:

„Spokojnie. To nie fabryka gwoździ. Można trochę pobłądzić...”

Rozwój osobisty jako źródło cierpień



Czuję przesyt.

Zajmuję się tzw.rozwojem osobistym od wielu lat. Kształcę się i sam kształtuję innych. Dowiedziałem się mnóstwa interesujących rzeczy i sporej ilości spraw kompletnie dla mnie bez znaczenia.

Ostatnio zaś czuję gdzieś w środku dysonans. Bo ten cały „rozwój osobisty” zaczyna mi przypominać momentami szaleńczy wyścig bez ustalonej i możliwej do osiągnięcia mety. Tak, tak...wiem, gdzie wystartowałem. Wynurzyłem się z „mroków” ignorancji i nieświadomości i zacząłem wyprawę, by odkryć wreszcie siebie (sic :)).

Zaczyna mi to pachnieć ściemą. Zwykłym handlem, w którym rozwój, kreatywność, przełamywanie ograniczeń i uruchamianie wewnętrznej mocy stają się tylko hasłami reklamowymi, mającymi przyciągnąć jak największą ilość chętnych. Gotowych zapłacić olbrzymie pieniądze, bo przecież wiadomo, że rozwój osobisty jest bezcenny.
Gdy próbuję się uczyć sprzedawania swoich szkoleń, przemawiania do ludzi tzw.językiem korzyści, zastanawiania się nad profesjonalną sesją zdjęciową, która odpowiednio uwidoczni głębie mojego spojrzenia...Gdy to wszystko robię, czuję gdzieś na podniebieniu gorzki smak zażenowania.

Samo pojęcie „rynek szkoleń”, którego automatycznie już używam w rozmowach z ludźmi wprawia mnie w zdumienie. Oto rozwój osobisty stał się towarem. Określonym, wycenionym, ładnie opakowanym i podzielonym na kawałki w taki sposób, byś potrzebował go coraz więcej i więcej.

Ostatnio ktoś zapytał mnie czy mam 300 zł, by zainwestować w rozwój swego wewnętrznego światła. Dziwne ? Ależ nie!!! To całkowicie normalne. Dzisiaj nawet warsztaty z odżywiania się światłem muszą odpowiednio kosztować, bo jeśli dobrze się tego nauczymy, to później zaoszczędzimy na żywności...

Czy mierzi mnie branie pieniędzy za warsztaty ? Nie. Uważam to za formę uczciwej wymiany między mną a osobą, która korzysta z mojej wiedzy. Marzę tylko o dwóch rzeczach.

Po pierwsze: o zniesieniu podskórnej presji, która powoduje, że wiele osób podejmuje decyzję o swym osobistym rozwoju nie dlatego, że tego chcą lub potrzebują , lecz dlatego , że cały „rynek szkoleń” atakuje ich z każdej strony przekazem: „kto się z nami nie rozwija, ten nie ma żadnych szans”.

Po drugie: o partnerskich relacjach. By w ramach warsztatów rozwoju osobistego nie toczyła się gra między nadskakującym lub manipulującym sprzedawcą a klientem, który żąda i wymaga co raz więcej w co raz krótszym czasie. Marzy mi się spotkanie z drugim człowiekiem, który podejmuje razem ze mną wysiłek poszukiwania pytań, a po ich odnalezieniu, próbuje razem ze mną na nie odpowiedzieć. I nawet jeśli nie uda się nam ich odnaleźć, to dalej potrafi cieszyć się z samego faktu poszukiwań.

Nie chcę uczestniczyć w „rynku szkoleń”. Chciałbym stwarzać przestrzeń spotkań i wzajemnego uczenia się.
Nie chcę zostać guru jakiejkolwiek metody rozwojowej. Chcę cieszyć się widokiem tego, że rzeczywiście daje ona komuś trochę szczęścia i radości oraz obserwować jak sam ją rozwija i przekształca.

Nie chcę też mówić komuś, że moje warsztaty są warte swojej ceny. Chciałbym, żeby ktoś, kto się na nie decyduje płacił za udział w nich z wewnętrznej potrzeby docenienia mojej pasji i wysiłku, a nie dlatego, że mu się to „opłaca” lub też „zwróci”.

Pieniądze i wymiana towarowa, to użyteczne narzędzia a nie istota naszego życia.

Rozwój osobisty zaś to pojęcie abstrakcyjne. I jak każde pojęcie abstrakcyjne plastycznie dostosowuje się do naszych przekonań czym on „naprawdę” jest.
Znam ludzi, którzy nie chodzą na warsztaty rozwojowe. Potrafią być autentycznie szczęśliwi...

Uwierzycie ???

niedziela, 13 października 2013

Dziesięć pomysłów na P.


Dziesięć pomysłów na Polskę.

Pomysł 1:
Czekać na czasy, gdy wszyscy uznają naszą wielką rolę.

Pomysł 2:
Wyjechać i czekać na czasy, gdy wszyscy docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 3:
Uparcie olewać swoich rodaków w każdej sytuacji czekając na czasy, gdy wszyscy docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 4:
Wyszukiwać i promować tych, dzięki którym nadejdą czasy, gdy wszyscy docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 5:
Ignorować i piętnować tych, którzy przez swoje malkontenctwo przeszkadzają innym w docenieniu naszej wielkiej roli.

Pomysł 6:
Kupić w markecie cztery litry wódki, dwa znicze i dziesięć kilo karmy dla psów, następnie posilić się Mc Donald’się, udać się do domu, by oczekiwać przed telewizorem na czasy, gdy wszyscy docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 7:
Zarabiać duże pieniądze i nie zajmować się tym, czy nadejdą czasy, gdy wszyscy docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 8:
Zlikwidować publiczną edukację i służbę zdrowia, znieść podatki, otworzyć pierwszy tak duży „raj podatkowy” i cierpliwie czekać, aż wszyscy docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 9:
Połączyć się z Węgrami mostem przyjaźni, zamknąć pozostałe granice i czekać, aż inni znów zaczną błagać o nasz powrót i docenią naszą wielką rolę.

Pomysł 10:
Przestać grać wielką rolę w pustym teatrze. Porzucić sado – masochistyczne fantazje. Rozejrzeć się dookoła, nazwać to, co nas otacza. Pracować, bawić się, żyć i tworzyć w Polsce. A nie dla lub przeciw niej. Skończyć histerię, poznać historię. Wyluzować w kroku.

wtorek, 8 października 2013

Późne Królestwo. Krótka bajka o ludziach w bańkach.


Dawno, dawno temu była sobie, i jak niektórzy twierdzą, dalej jest Kraina Zbudowana Na Dziurze.

W tej krainie żyją ludzie. Ale żyją wyjątkowo, bo w wielkich przezroczystych i pozornie niewidocznych bańkach.
Te bańki, jak się zapewne domyślacie Drogie Smyki, pozwalają im nie wpaść w dziurę, która się pod nimi rozciąga. Pozwalają im również marzyć, planować, działać i czasem nadmiernie pić. Mają nawet na to swoje specjalne powiedzenie: być na bani.
Wyobraźcie sobie takie życie…Niesamowite, prawda?

Pewnego dnia, późnym popołudniem Ludzie w Bańkach zaczęli się jak jeden mąż (lub żona, jak kto woli) zastanawiać. Dumać i zadawać specyficzne pytania:
„Jakie jest życie poza bańką? Jak to jest się znaleźć w bańce drugiego człowieka? A nasz kraj? Czy on też ma swoją wielką bańkę?”

Wiecie zapewne, że istnieje pewne kłamliwe powiedzenie, które mówi, iż z dużej ilości pytań nigdy nic dobrego ostatecznie nie wynika. Porzekadła od wieków służyły i służą do opowiadania banialuk lub kompletnych komunałów. Chyba ktoś po prostu ma ambicję, by zamykać skomplikowane sprawy w maksymalnie banalnych pseudo - prawdach.
Ale to już zupełnie inna bajka, Moja Smyki…

Ludzie więc pytali i pytali, coraz więcej, więcej, więcej. Sytuacja była dość dziwna, bo mogli słyszeć tylko samych siebie, taki to urok ochronnej przecież bańki. Nie wiedzieli zatem, że inni wokół ich zadają dokładnie te same pytania, będąc przekonanymi, że ta „przypadłość” dotyczy tylko ich, a co za tym idzie, jest po prostu wstydliwa.

W bańkowych miastach, miasteczkach i wsiach ludzie przepływali obok siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, że to, co odbierali jako ochronę przed niebezpieczeństwami powoduje głównie coraz większe oddalenie. Ale kiedy nie zdajesz sobie z czegoś sprawy, to nie czujesz też smutku czy straty, czasem tylko niepokój.
W bańkowym kraju ludzie nie mają czasu na spotkania, Byłyby one bezsensowne, bo nikt tu chwilowo nie może usłyszeć nikogo innego, prócz siebie.

Pewna filozofka żyjąca w bańce, tak jak wszyscy, napisała pewnej długiej zimowej nocy:

„Gdybym mogła tylko usłyszeć przez chwilę głosy innych, to istnieje duża szansa, że cały mój misternie poukładany świat ległby w gruzach. Gdyby pękła bańka, która mnie otacza, pewnie mogłabym zginąć lub też mocno się poranić. Może nawet spadłabym do Macierzystej Dziury. Ale to i tak mnie kiedyś czeka. Śmierć. A mnie nie chce się już żyć we własnym hałasie i zewnętrznej ciszy.”

Myślicie pewnie sobie w duchu: „Biedna filozofka, niech przyjedzie po nią dzielny rycerz i pozbawi ją wątpliwości oraz chęci do rozmyślań. Niech obuduje jej bańkę nowoczesną pleksi i namaluje na niej rodzinę. Niech wyrzuci jej książki i zaklei usta plastrem. I niech zostaną tak we wspólnym niesłyszeniu aż do końca świata. W miłości, z miłości, przez miłość, aż do mdłości.”

Tacy rycerze, Urwisy Słodkie, snują się po tej krainie od wieków. Nie wiecie jednak o nich wszystkiego. Tak naprawdę nie są żadnymi rycerzami, tylko świetnie ich udają. Noszą piękne zbroje lecz nikogo nie chronią, tylko otępiają.

Każda bańka kiedyś pęka. Taka jest jej natura i przeznaczenie. Gdy ona pęka, to widać rzeczy, które istnieją naprawdę. Nie promocje, nie PR, nie NLP, nie baśnie, nie diety, nie biegi, nie związki małżeńskie, nie pomysły na zbawienie świata, tylko całą nieprawdopodobnie piękną Resztę.
Tyle, że piękno to na początku jakieś marne się może wam wydawać. Niedorobione – jak to mówią, mało błyszczące. Trudno też nim komukolwiek zaimponować, rzucić go na kolana, oszukać. Ale jednak to piękno, wierzcie mi.

Musicie spróbować zapamiętać, Kochane Smyki, że odpowiednie pytania zadawane dostatecznie długo są w stanie przebić nawet najbardziej zmyślną bańkę. Oni jednak jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy. Są też magiczne pytania, które gdy zostaną zadane przez wystarczającą liczbę ludzi jednocześnie, to powodują pęknięcie bańki w taki sposób, że nawet nie pamięta się, iż ona istniała.

Wiecie co to za pytania?... A chcecie wiedzieć?...

To nadstawcie uszu:
……………………………………………………?
……………………………………………………?
…………………………………………………………………………………………………?
…………………………?

Usłyszeliście?

Ty nie?......

Spróbujmy jeszcze raz. Poczekam.

sobota, 5 października 2013

Późne Królestwo. Wprowadź Bohatera, Marcin.


A.napisała:

„Może wprowadź bohatera?”

Pewnie. Mam tylko jeden mały problem. Tutaj bohaterami są Ci, co już umarli. Reszta postrzegana jest jako statyści. A to już nie to samo – jak śpiewało De Mono.
Tu żyje się dla Chwały Wiecznej, która przyjdzie Później. Bohaterem nie zostajesz z wyboru. Specjalna Komisja o tym decyduje. Musisz być bez skazy. Musisz więc już być martwy i nikt, tak naprawdę, już o prawdziwym tobie rozmawiać nie może.

A robi się to tak:

Rodzisz się. Jesteś płci męskiej. Ogólnie to masz bardzo trudną sytuację, ale nigdy się nie poddajesz. Idziesz do szkoły. Lubisz czytać, jesteś ciekawski, dbasz o tężyznę fizyczną. Dość szybko zostajesz liderem grupy rówieśniczej. Przeciwników do korony traktujesz z buta, ale szlachetnie. To znaczy nie dobijasz ich, co kończy się często dla Ciebie nieprzyjemnie.
Uczysz się dalej, ale coś tą naukę przerywa. Coś Tragicznego albo Wielki Zryw Serca. Nauki nie da się kontynuować, bo nadszedł czas poświęceń i nie ma czasu na głupoty. Twoją rolą jest również wbicie do głów tego przekazu swoim koleżankom, kolegom oraz wszystkim przyszłym wielbicielom.

Piszesz więc listy otwarte i niestarannie ukryte pamiętniki, w których tłumaczysz rzeczy wzniosłe, które przychodzą ci do głowy podczas obierania kartofli. Opary ze świeżo pomalowanego kiepską farbą pokoju, powodują, że masz wizje.
W tych wizjach trzeba: „Na koń!” i „Za broń” w imię „Wolności”. Wierzysz, że nie sprawisz zawodu zastępom Przodków i przypadkiem czegoś nie wygrasz. To byłaby Żenada. Zresztą, w takim wypadku na czym budować romantyczną legendę.
Wychodzisz. Nie masz nic, łącznie z instynktem samozachowawczym. Masz za to usta pełne frazesów. Oczywiście tylko na niby, bo ogólnie to najczęściej przeklinasz i wrzeszczysz. Przeczytałaś za dużo książek pisanych dla pieniędzy i pokrzepienia ducha, więc nie potrafisz odróżnić fantazji od rzeczywistości.

Napotykasz pierwszą przeszkodę. Wykańczasz w heroicznej, acz bezsensownej walce większość tych, którzy za tobą stanęli. Nie jesteś głupim człowiekiem. Czujesz, że coś tu nie gra, że może warto by było spróbować inaczej. Boisz się tej myśli. Nigdzie o niej nie słyszałeś. By ją zagłuszyć przeklinasz więc i wrzeszczysz. Próbujesz sobie wmówić, że znasz z opowieści przypadki, jak to tuż przed całkowitą porażką zdarza się cud.

Spotykasz na drodze Sprzymierzeńców. Oni próbują ci przedstawić swój plan działania. Jesteś jednak bohaterem. Przeklinasz więc tylko i głośno wrzeszczysz, bredząc coś o Termopilach. Sprzymierzeńcy próbują ci zasugerować, że to tylko Rekonstrukcja Rzezi Wszystkich Polaków z okazji Miejskiego Pikniku Rodzinnego, ale ty im już nie ufasz i wysadzasz ich w powietrze w imię wyższych wartości. Bo przecież w momencie próby wiele jest spraw ważniejszych od banalnego ludzkiego życia.
Ktoś daje ci do ręki pochodnię, którą masz oświecić cały świat. Świat tego nie chce, więc go podpalasz. Wiesz przecież, ze najlepsi powstaną jak feniks z popiołów.

Zamieniasz swój dom w twierdzę, która broni się za pomocą kolejnych ofiar przed Cywilizacją Śmierci i Ideologią Czarnego Gender. Wiesz, ze zginiesz, więc chcesz zabrać ze sobą jak najwięcej ludzi do Nieba. Potrafisz się zatroszczyć.
Wchodzisz na kolejny level, bo wszystko ci się już pomieszało z gorączki miłości do Ojczyzny. Tam są smoki wawelskie, które z przyczajki kopią drugi tunel warszawskiego metra. Ty wiesz jednak, że to nie o metro chodzi. Smoki chcą przekopać się do Saskiej Kępy, gdzie postawią Nowy Wawel na którym zasiądzie niemiecko-rosyjsko-żydowski Jaszczur.

Moment jest trudny i his(te/to)ryczny. Masz dynamit, który chroni cię przed nocą. Nie ma czasu na myślenie. Wysadzasz obie linie metra. Smoki patrzą na ciebie z uznaniem i mówią, że będziesz mógł zachować szablę, jak się poddasz. Grasz na zwłokę, albo raczej zwłoki. W między czasie budujesz tajny tunel, którym najtęższe umysły namawiające innych do poświęcenia się dla sprawy uciekają wraz z rodzinami do bratnich (bo przecież nie do pedalsko siostrzanych) Węgier. Oni przetrwać muszą, by kolejnym pokoleniom sączyć Idee do głowy.

Potem wydajesz rozkaz walki do ostatniego naboju (nie wspominasz o ludziach) i ogłaszasz się Naczelnym Wodzem. Policja próbuje cię bez przekonania aresztować, obawiają się czarnego PR „Biją najlepszych synów tej krainy!”. Straż Miejska już od dawna ma przechlapane, więc informuje, że ona się nie będzie wtrącać.
Wygłaszasz ostatnią mowę do Narodu, w której wzywasz wszystkich do usypania Gór-Szańców wokół całego kraju, oraz wokół większych miast. Góry mają mieć minimum 3 tysiące metrów i być w dużej mierze zbudowane ze śmieci i reklam wielkoformatowych, których ci u nas pod dostatkiem.

Uspokajasz wszystkich , ze bezpieczeństwo Lidla i Biedronki, jest dla ciebie priorytetem, za który gotowy jesteś umrzeć w męczarniach. Apelujesz by bronić centra handlowe i banki, a w pozostałych przypadkach stosować taktykę spalonej ziemi.
Tuż po zakończeniu odezwy umierasz na zawał serca podczas schodzenia po schodach z piątego piętra. Nigdy o siebie nie zadbałeś.

Ale kraj ma nowego bohatera.

piątek, 4 października 2013

Późne Królestwo. Szczepionka. Gawęda Statyczna w przeciwieństwie do dynamicznego storytellingu.


Wyobraź to sobie. Pomimo trudności.

W 1945 roku, po tej całej smutnej rzezi, ktoś wynalazł szczepionkę na megalomanię albo poczucie wyższości (bo to przecież stany chorobowe). Szczepionka to jednak jedno, a wprowadzenie jej do obiegu , to drugie.
W Polsce silne stały się bowiem od razu ruchy antyszczepionkowe. Głosiły one, że nacjonalizm jest zdrowy, a każdy normalny kraj powinien przejść drogę od bycia gardzonym, do gardzenia innymi. Proces ten odbywa się w sposób naturalny i wymaga tylko wyrżnięcia i wygnania tych, co trzeba, ograbienia ich oraz zbudowania na tym podłożu silnej pozycji przetargowej.

Przykład zawsze szedł z góry. Przyznajmy bowiem, że wiele tzw. „cywilizowanych” krajów między innymi w taki sposób doszło do tego, że aż tak cywilizowane być mogą.
No ale jednak, ktoś próbował na to zaszczepić Polaków. Oprócz litanii głosów wieszczących upadek państwa polskiego i rychłą zagładę demograficzną jego mieszkańców, pojawiły się również i takie, które odważnie twierdziły:

Dobra. Spróbujmy.

Czym stanie się kraj, którego mieszkańcy nie czują się ani lepsi, ani gorsi od innych. Nie mają potrzeby udowadniać niczego innym, nie potrzebują go zdominować, podporządkować, przestraszyć. I co powinna zawierać szczepionka, która mogłaby coś takiego zapewnić?

By wyprodukować potrzebne przeciwciała, zaproszono do dużej hali pod Wrocławiem przedstawicieli różnych nacji. Tych najbardziej zaciekłych, dumnych, sfrustrowanych, bezwzględnych. Zamknięto ich na dwa miesiące zapewniając wikt i opierunek, ale nie pozwalając na kontakt ze światem zewnętrznym. Ludzie dyskutowali, rzucali się sobie do gardeł, pogardzali innymi, wywyższali siebie, proponowali coraz bardziej szalone teorie, ideologie i tłumaczenia. Specjalne urządzenia filtrowały zaś powietrze w hali zachowując i magazynując najbardziej agresywne cząstki z dwutlenku węgla wydychanego przez uczestników eksperymentu.
Spakowano je do specjalnych pojemników i przetransportowano do dalszych badań. Praca była ciężka i postępowała niezwykle powoli. Nikt nie był bowiem pewien, jakie stężenia megalomanii jest graniczne i powoduje jego całkowitą entropię. Istniały np.teorie, które głosiły, że było już na świecie kilka narodów, które były bliskie tego stężenia. Niestety, żadnemu z nich nie udało się go osiągnąć. Wyrżnęły one bowiem wszystkich dookoła, a następnie siebie, czując tuż przed ostateczną zagładą, że jeśli dożyliby następnego dnia, wszystko zaczęłoby wyglądać zupełnie inaczej.

W końcu udało się jednak wyabstrahować coś, co wydawało się być upragnioną szczepionką. Nie było możliwości, by testować je na zwierzętach. Rozesłano więc ogłoszenia, poszukując w kraju ochotników, gotowych poświęcić się dla wielkiej sprawy.
Odzew był niespodziewanie duży. Zdołano nawet doprowadzić do sytuacji, iż badacze mogli przebierać w chętnych i dokonywać ich pozytywnej selekcji.

Na każdy z rejonów kraju udało się przeznaczyć po 10 ochotników. Najpierw spisali oni swoje spojrzenie na świat. Jeszcze przed podaniem szczepionki. Następnie przystąpiono do szczepienia. Grupa badawcza pozostała pod kontrolą przez kolejne 60 dni. Lekarze stwierdzili w tym czasie występowanie długotrwałej gorączki patriotycznej, połączonej z niekontrolowanymi dreszczami obrzydzenia do innych nacji. Potem sytuacja zaczęła się uspokajać. Ochotnicy przestali całkowicie rozmawiać na tematy związane z krajem, który zamieszkują. Zajęli się za to aktywnym zarabianiem pieniędzy i gardzeniem polityką, co somatycznie objawiało się odruchem wymiotnym w przypadku poruszenia w ich obecności tematów z tym obszarem związanych.

Stali się apatyczni i apolityczni. Wydawali się gotowi.

Wypuszczono ich tuż przed świętami. Długo nic się nie działo.

Resztę znacie już z opowieści. Szczepionki to ściema.

czwartek, 3 października 2013

Późne Królestwo. Pierwsze pięć tysięcy lat Polskiej Piłki Nożnej.


Z piłką nożną sprawa wcale nie jest taka prosta i oczywista, jak niektórym się dziś wydaje.

Po pierwsze: przez pierwsze 4 tysiące lat istnienia Polski, piłka nożna była domeną kobiet. Żaden mężczyzna nie ważył się uprawiać tego sportu. Było to zagrożone nawet karą Wiecznej Banicji do Ligi Wysp Owczych. Kobiety były naturalnie predysponowanie do zajmowania się tą grą, która wymaga inteligencji, podzielności uwagi, współpracy i szerokich horyzontów. Polscy mężczyźni, którzy jak się sądzi, zostali tutaj przewiezieni w niewiadomy sposób z wiosek Sycylii, kompletnie się do piłki nożnej nie nadawali.

Na marginesie: trop sycylijski w kwestii pochodzenia polskich mężczyzn potwierdzają podobne zachowania między oddalonymi teraz od siebie pobratymcami. Należą do nich:

- kult matki, jako istoty mistycznej, mitycznej i budzącej strach;
- tendencja do uważania stanu małżeńskiego za czas, w którym męskość już się kończy. Co objawia się skrajnym zapuszczeniem intelektualnym i fizycznym;
- traktowanie wszystkich poza matką, żoną i córkami, kobiet, jako potencjalnych obiektów seksualnych niewymagających żadnego zaangażowania emocjonalnego i ekonomicznego;
- tendencja do stawania po stronie własnej matki lub chronienia się pod jej skrzydłami, w przypadku konfliktu z własną żoną/partnerką.

Tak… Wróćmy jednak do Polskiej Piłki Nożnej.

Jej fenomen można bowiem rozpatrzyć tylko poprzez narzędzia badawcze charakterystyczne dla szkoły historycznej tzw. Długiego Trwania.
Po pierwszych czterech tysiącach lat panowania Polskich Piłkarek Nożnych, coś zaczęło się zmieniać. Z początku powoli, a potem coraz gwałtowniej.

Tuż po chrzcie Polski, który wciąż wydaje się wydarzeniem dość kłopotliwym i nie do końca potwierdzonym, powstała w głębokiej tajemnicy pierwsza Męska Drużyna Polskiej Piłki Nożnej pod nazwą Mieszko I Gniezno. Dla niepoznaki zespół ten udawał dość skutecznie drużynę Wojów Nie Piłkarzy, Bo Przecież Wiadomo, Że To Niemożliwe.

Polska Męska Piłka Nożna nigdy nie była jednak grą. Albo była nią raczej, ale nie w sensie, który zazwyczaj przypisuje się temu słowu. Była ona za to enklawą męskiego oporu i szkołą uczenia się trudnej sztuki codziennego pozorowania większości działań. W PMPN wszystko wygląda tak, jak w zasadzie wyglądać powinno. Są drużyny, piłkarze, działacze, sędziowie i kibice. Nie dajcie się jednak temu zwieść. To jedna z najlepiej zaplanowanych i odgrywanych mistyfikacji w historii świata. Składa się ona w większości ze spreparowanych meczów, sędziów-wydmuszek, zawodników-widm, działaczy w stanie komy oraz kibiców, którzy kompletnie tym wszystkim nie są zainteresowani. To jeden z największych Teatrów Cieni. Wielki Światowy Eksperyment, który ma udowodnić, że możliwe jest realne życie w kompletnie zmyślonym świecie.

Filozofia Polskiej Męskiej Piłki Nożnej jest głęboko zakorzeniona w naszym mentalnym krajobrazie. Poprzedza ona o kilkanaście lat chrzest Polski i jest w naszych duszach wyryta mocnej, niż dokonania Jezusa z Nazaretu. Sednem tej filozofii jest Pozoryzm, który ma swoje odmiany bardziej lub mniej radykalne.

Pozoryzm jest dość kłopotliwym narzędziem emancypacji. Jego Ojcowie Założyciele uważają, iż każde podejmowane działanie ma być pozorem działania, które rzeczywiście chciałoby się podjąć. Chodzi tu o ukrytą walkę z Praktycyzmem, który uważany jest za obcą narośl, kompletnie nie przystającą do Misji Dziejowej Polaków. PMPN jest codzienną szkołą, w której trenuje się pod okiem wybitnych fachowców pozorowany rozwój, pozorowane strategie, pozorowane mobilizacje oraz kompletnie niepozorowaną (tu wyjątek) sztukę wygrywania poprzez przegrywanie (gloria victis).

Nieliczne zwycięstwa Polskiej Męskiej Piłki Nożnej (Cedynia, Płowce, Grunwald, Wiedeń i Chorzów) też tylko pozornie przedstawiane są jako Wieczne Sukcesy. Prawdziwym bowiem ich przesłaniem jest rada:

Zwycięstwo rodzi zbyt wiele kłopotów, unikaj go jak ognia. Prawdziwym zwycięstwem bowiem jest to, które wydarzy się gdy Czas Dobiegnie Końca.

I ku temu zmierza właśnie Polska Męska Piłka Nożna, do sukcesu jakim będzie zdobycie mistrzostwa świata w dniu Sądu Ostatecznego przed Najwyższym z Sędziów, do którego nikt nie będzie ważył się krzyknąć:
„Ty Kaloszu!”

Poza tym wiadomo już przecież, że to Polak. A nie Niemiec.

niedziela, 29 września 2013

Późne Królestwo. Jak to z Górnikami i Masonami naprawdę było. Cz.2 Większej Całości



Istnieją też inne wytłumaczenia:

Ta Dziura nie została wykopana, ona tam była. Uważa się, że jest to ostatni niezrośnięty ze sobą kawałek Ziemi. To mogłoby tłumaczyć, dlaczego ludzi, którzy zamieszkują powierzchnię nad Dziurą bardziej od siebie odpycha, niż przyciąga.

Wiecie, chodzi o instynkt samozachowawczy. Gdzieś w środku czujesz, że zamieszkałeś nad Dziurą. Nie masz dowodów, ale instynkty nie opierają się nad dowodach, on podpowiada ci: „Uciekaj znad tej Dziury, w te miejsca, gdzie jest więcej stabilnego podłoża.”

No tak, spyta ktoś, ale czym ta Dziura jest jednak przykryta, skoro do czasu budowy Supermarketu Wszechświatowego nikt jej nie zauważył. Według zwolenników teorii ponadspiskowych, jest to zasługa Mitycznych Górników. Oni tak naprawdę nie wydobywali nigdy węgla, był on sprowadzany pociągami z Ukrainy. Górnicy schodzili pod ziemię, by trzymać wspólnie Wielką Tekturową Płytę, na której opiera się jakoś ten kraj.

Niestety, w wyniku Spisku Górników zwolniono, więc w końcu Wielka Tekturowa Płyta musiała się zapaść. Wtedy też, Król Solorz przyszedł Polsce z pomocą i powiedział:

„Zróbmy tak, jak udam, że wykopałem tą dziurę, więc nikt się nie dowie Prawdy. W zamian chcę postawić Wszechświatowy Supermarket Od Morza Do Morza.”

Zebrała się więc Wielka Tajna Rada Kmieci I Szlachty i podjęła decyzję: Buduj, by nasz Los ratować. Ale był wśród Rady jeden Kmieć, co nie wierzył, że Dziura jest Problemem. Uważał on, że jest Misją. Prawdę poznał bowiem jakoby w Psychotronicznym Studium Zawodowym, a była ona taka:

Lud porusza się nad Dziurą i w nią nie wpada, nie z powodu heroizmu Górników. Dawno bowiem temu Polskę nawiedzili Plejadianie, którzy stwierdzili, że tu właśnie, w Dziurze owej bije Serce Ziemi. I stworzyli rasę szlachetną ze swojej śliny i miejscowej gliny, a by ona mieszkać gdzie miała, to rozciągnęli nad dziurą Mistyczną Sieć Kosmiczną, która powoduje, iż ludzie wielkiego serca i ducha się na niej utrzymują.
Kmieć ten uważał, że Górnicy są tak naprawdę wysłannikami Złych Przedwiecznych Masonów z Brukseli i nie podtrzymują wcale Polski na Wielkiej Tekturowej Płycie, tylko podstępnie próbują zlikwidować Mistyczną Sieć Kosmiczną za pomocą masońskiego dynamitu i żydowskich Golemów stworzonych z węgla sprowadzonego z Ukrainy.

Prawda jest taka – głosił Kmieć – że Król Solorz jest Jaszczurem. Bronić więc trzeba Dziurę, bo Mistyczna Sieć Kosmiczna to trampolina od której w 2020 roku, jak skończą się dopłaty unijne, wszyscy ci, którzy są czystego serca oraz rasy, odbiją się
i zostaną zabrani statkami kosmicznymi na Planetę Polska, którą Plejadianie trzymają w ukryciu po drugiej stronie słońca.

Ale ja muszę powiedzieć wam, że jest jednak inaczej.
Tą Dziurę musimy zakopać, musimy organicznie i pozytywistycznie się z nią zmierzyć. To Dziura ,na której stworzymy Polski Etos Pracy Bez Kołaczy. Ta Dziura Odkopana i Niezakopana, to miejsce, w którym spotkać się trzeba ponad wszystkiemi podziałami,
za ręce, koparki, łopaty się chwycić i zakopywać tę Dziurę, która jest między nami. By Dziurę tą zakopać musimy zlikwidować Bieszczady, bo to tam wywieźli ziemię z Dziury, która jeszcze nią nie była ci, którzy chcieli, byśmy w nią wpadli , jako
w pułapkę.

Ale zakopać, by Król Solorz Supermarket Wszechświatowy Od Morza Do Morza zbudował? – zapytacie.
Nie, to my będziemy budować i postawimy tam Miasto Kreatywne Wszystkich Kultur z dworcem kolejowym, co nad Jeziorem podziemnym zbudowany będzie i z tunelami, tunelami i jeszcze tunelami, do których zaprosimy dzielnych Górników, Co Nie Mają Pracy, by w tam wkładali fragmenty Wielkiej Tekturowej Płyty, która znów połączy się dzięki nim w jedną całość.

Dobra: weź to wyłącz…

sobota, 28 września 2013

Późne Królestwo. Wstęp.


Pomysł był taki:

Nie ma Polski, jest głęboka dziura w ziemi, której Pan Solorz nie chce zasypać, bo tam, gdzie była Polska miał być supermarket. Pan Solorz żąda odszkodowania. Inaczej żadnej Polski już nie będzie. Do akcji wkraczają Ci, którzy z nie do końca jasnych przyczyn, oczekują Polski od morza do morza (jakby to rzeczywiście mogło się w jakiś magiczny sposób przyczynić do ich osobistego szczęścia).

Oni mówią:

„No tak, Polska, ale z drugiej strony musimy być wiarygodni. Nie będzie Wielkiej Polski bez Supermarketu Solorza. Solorz ma pieniądze, a wiadomo, że Polska ufundowana jest na pieniądzach,”

Pojawiają się dziennikarze. To zawód dla marzycieli i ludzi czystej wiary. Każdy to wie. Dziennikarze pytają:

„A ta Polska, co ją Solorz z dziury od morza do morza w formie supermarketu wzniesie, to czy ona daje nadzieję na Olimpiadę Wszechwieczną, wszystkie imprezy sportowe i kulturalne dla nas, Polaków. Wszystkie miasta nasze po drodze od morza do morza
i drogi świetliste, gdzie nikt wolności prędkości ograniczał nie będzie? Czy ten Solorz wzniesie niczym Puchar Świata we Wszystkim Królestwo Polskie na tej z nadzieją czekającej całej ziemi, kuli całej, bo może nie od morza do morza, ale wszędzie.
By już wstydu nigdy nie było i nikogo o zdanie pytać nie trzeba. Tylko siebie?”

„Trzeba zbudzić Śpiących Rycerzy!” – wołają pastuszkowie, którzy przecież są nimi przez zwykłą skromność, bo w środku każdego
z nich klejnot szlachecki w postaci potrójnej helisy DNA/PNA kręci się z kwantową prędkością światła miłości totalnej. Do siebie, do Rodziny. Bo przecież nie do Obcych.

A wtedy na Piechotę Nordik Walking przychodzą Ci, którzy Polskę kontestują i dziury bronić będą, przed jej zasypaniem lub wznoszeniem Wszechwiecznego Supermarketu Solorza. Bo oni widzieli lepsze rozwiązania podczas swych Podróży Nordic Walking
i podczas wszystkich ogólnoświatowych Maratonów nowojorskich i diet, które dają wgląd w tajne strategie rozwoju dziur, zarządzania dziurami i ich ekologicznej uprawy ponad wszystkie nacjonalizmy nasz Obiektywny i Nowoczesny Światopogląd Królem Polski zostanie!

„Tą dziurę wodą zalejemy, by Jezioro Polska powstało, a Polacy w ryby ekologicznie hodowane zamienimy, bo mowa nam nie potrzebna, ale poświęćmy się tak racjonalnie, bez naszego poświęcania dla ekologii, Gai, pokoleń przyszłych, co więcej ryb jeść powinny, by mieć siłę budować nad brzegami Jeziora Polska kraj, który żadną Polską nie będzie, tylko właśnie zaprzeczeniem wszelkich krajów. By inni spojrzeli z zazdrością wreszcie i powiedzieli: o, dawni Polacy, oni już swój nie-kraj pięknie zbudowali.”

„Gdzie jest Król Solorz?” – pytali wszyscy obecni, co przy dziurze się spotkali. Ale Król Solorz był mitem, dmuchanym PR-owym balonikiem. Był mitem, a Królem uczynić go mógł tylko Supermarket Wszechwieczny połączony mostem wzwodzonym z superpałą Skaj Tałer, które stworzą portal, po którym wreszcie zejdą do nas do nasi Dziadowie, Co To Mocarzami Byli.

I wyjaśnią oni wreszcie, że jest dobrze i marzenia spełnione, bo Beck się z Hitlerem dogadał i Moskali pokonał w Wielkiej Bitwie Ojczyźnianej pod Płońskiem Nie Puckiem. A następnie Hitlera grzybami zatruł na kolacji w Białowieży i zastąpił go sobowtórem, który na Polach Mokotowskich Hołd nam złożył i przekazał całe Germańskie Know How. I Polska już dawno od Zgorzelca do Uralu, a to wszystko, co niby było i komunizm i kapitalizm 1989 roku, to tylko Wielki Test Odwagi i Nadziei Był i wszyscy go zdali i kurtyna opadnie 21 grudnia, bo czas skończy się dopiero w tym roku.

niedziela, 27 stycznia 2013

Adres do trenerów rozwoju osobistego i biznesu. O pożytkach z wątpliwości.


by Twożywo

Ta profesja jest mi bardzo bliska.

Może traktuję ją zbyt poważnie, ale nie uważam, że zajmujemy się zwykłym przekazywaniem wiedzy i umiejętności. Robimy coś o wiele bardziej ważnego: pokazujemy ludziom kierunki, próbujemy dać im inspiracje, wesprzeć ich, znajdujemy z nimi wyjścia z mniej lub bardziej zabawnych labiryntów.

Ma więc znaczenie kim jesteśmy, co robimy, w co wierzymy, czego nienawidzimy, czym jest dla nas samych to, co się zdarza na szkoleniach, warsztatach, spotkaniach indywidualnych. Możemy twierdzić, że profesjonalizm oznacza neutralność, nie angażowanie się, przezroczystość, ale nie oznacza to, iż ludzie z którymi pracujemy nie powinni wiedzieć co nami kieruje.

Mam więc do nas żal, za brak cywilnej odwagi, w sytuacji gdy inni na nas liczą. Żałuję, że tak często nie decydujemy się nazywać „rzeczy po imieniu”, że ważniejsze wydają się nam osoby, które szkolenie zleciły, niż ci, którzy w nim uczestniczą.
Nie słuchamy. Albo słyszymy tylko tego, co dla nas wygodne. Widzimy nieprawidłowości, widzimy nadużywanie stanowisk, brak przejrzystości w zasadach, a czasem nawet zwykłe (jeśli można tu użyć takiego określenia) traumy wynikające ze stylów zarządzania firmą lub organizacją. Uśmiechamy się jednak miło, zaczynamy uprawiać „politykę”, nie zadajemy kłopotliwych pytań. Nie zastanawiamy się kim były osoby, które tego stylu kierowania ludźmi uczyły, przedstawiały jego zalety, zachęcały do jego używania.

Naszym Panem stało się Zlecenie i Dobre Relacje z Klientem.

Czy jesteśmy całkowicie za to odpowiedzialni? Nie. Na ten stan rzeczy składa się wiele czynników, ale my mamy na niego duży wpływ. Wpływ, którego nie używamy, albo sądzimy, że używać nie możemy.

Wybraliśmy zawód nauczyciela. Ten zawód nie polega tylko na suchym przekazywaniu „faktów”. To m.in. my kształtujemy ludzi, którzy już są na wysokich stanowiskach lub w najbliższym czasie na nich będą. To my możemy mocą swojego autorytetu wesprzeć tych, którzy nie z własnej winy często są w gorszej sytuacji lub są po prostu dyskryminowani. Dysponujemy narzędziami, dysponujemy wiedzą. Po co i jak z nich korzystamy? Jak często zadajemy sobie to pytanie?

Naszą rolą nie jest bezmyślne kopiowanie i zachęcanie do tego naszych słuchaczy. Mamy raczej zachęcać ich do myślenia, do krytycznego podejścia, do brania odpowiedzialności za swoje czyny. To od nas często chcą się dowiedzieć jak się komunikować, jak rozwiązywać konflikty, jak współpracować, jak chronić siebie, jak nie krzywdzić innych.
Czy uczymy ich „sztuczek” czy sztuki rozmawiania? Uczymy manipulowania czy czasem trudnego rzemiosła szukania kompromisów? Uczymy ich jak wygrywać konflikty czy jak je rozwiązywać?

Ponosimy w pewnym sensie odpowiedzialność za to, jak wygląda dzisiaj życie ludzi w firmach i organizacjach. Ta odpowiedzialność tyczy się zarówno tego, co się niewątpliwie poprawiło, jak i tego, co uległo pogorszeniu.
To my bowiem często przenosiliśmy na grunt naszej pracy teorie, które może i były atrakcyjne, ale i kompletnie niedostosowane do miejsca i czasu w którym je wprowadzaliśmy. Myśleliśmy, że to, co sprawdzone na Zachodzie lub też Wschodzie musi zadziałać i tutaj.

Nie podoba mi się, że staliśmy się (świadomie lub nie) narzędziem do krzewienia buraczanego pseudooptymizmu i bezrefleksyjnego powielania sposobu działania „najlepszych”(znaczy najskuteczniejszych). Kiedy oglądam klip wyprodukowany przez pewną dużą sieć komórkową podczas tzw. szkolenia teambuildingowego (jakby „budowanie zespołu” było określeniem z niewiadomych przyczyn gorszym), to przychodzą mi do głowy pewne natrętne skojarzenia.

Czym bowiem różnią się te narzędzia budowania wspólnoty od tak pogardzanej i wyśmiewanej dzisiaj propagandy sukcesu? I tu i tu bowiem, większość z nas nie wierzy w to, co widzi i słyszy, a część czuje się zwyczajnie oszukiwana i zniesmaczona. Do nas należy więc odpowiedź na pytanie co powoduje, że po takie metody szkoleniowe sięgamy? Czy naprawdę wierzymy w ich skuteczność i prawdziwość, czy też może chodzi nam tylko i wyłącznie o „przypodobanie” się tym, którzy u nas to szkolenie zamówili?

Bo jeśli chodzi nam o to drugie wyjaśnienie, to kim w tym momencie się stajemy?

Mówimy często, że reagujemy na rzeczywiste potrzeby firmy. O.k. W jaki sposób je badamy? Często odnoszę wrażenie, że niczym nadworni poeci próbujemy zgadnąć, czym możemy dogodzić naszemu Sponsorowi/Patronowi, zamiast skupić się na tym, co prawdziwie może zespół zbudować. Przypomina to przedstawienie, gdzie nie ma publiczności i każda ze stron odgrywa coś przed drugą, w nadziei, że uda się nie powiedzieć nic, co poza przypisane role wybiega.

Musimy się nauczyć pozwalać sobie na wątpliwość. Na szukanie niekoniecznie najprostszych odpowiedzi, na mówienie tego, co myślimy. Na szukanie rozwiązań najlepszych dla tych, których uczymy i ich otoczenia.

Na kursach trenerskich mam okazję obserwować tzw. nowe pokolenie. Dają mi/nam dużo nadziei. Są inni, chyba bardziej świadomi niż większość z nas na początku nauczycielskiej drogi. Słuchają uważnie, szukają inspiracji, ale na szczęście trudniej ich uwieść niż nas kilkoma hasłami i prostymi receptami na wszystko. Naszą rolą jest teraz pokazanie im jak ważna w pracy trenerskiej jest uważność, jak liczy się prawdziwy szacunek dla siebie i dla innych, jak rozpoznawać drogi, które nie wiodą na manowce.

Zmieniają się również uczestnicy. Takie jest przynajmniej moje doświadczenie. Przyjmują wiedzę krytycznie, są uczuleni na tanie sztuczki, mają większe poczucie, że coś znaczą i coś już wiedzą. Są doskonałymi partnerami do poważnej pracy. Potrafią przyjąć wiele, jeśli wytłumaczy się im szczerze, dlaczego warto to zrobić. Znają i często wyśmiewają większość z naszych żelaznych narzędzi. Mówią: „to nie działa, trzeba spróbować coś zmienić.” A naszą rolą jest ten komunikat usłyszeć.

Chciałbym, żebyśmy zrozumieli, że warto pogłębiać i rozszerzać swoją wiedzę. Że zmiany, które chcemy promować mają wynikać nie tylko ze znajomości psychologii, zarządzania i zasad biznesu. By znaleźć wspólny język z tymi, których uczymy musimy się otworzyć na filozofię, socjologię, ekonomię, antropologię kulturową, gender studies, głęboką demokrację i historię. Musimy umieć umieścić grupę z którą pracujemy w szerszym kontekście, który pozwala nam lepiej zrozumieć ich wybory, zachowania i dostępne im możliwości działania.

Może już pora byśmy przestali się kierować tylko mityczną „wartością dla biznesu/organizacji” a zaczęli również przykładać dużą wagę do tego, czy nasze metody są „wartością dla ludzi”. Pora też byśmy większej refleksji poddawali długofalowe skutki naszych działań, słów i proponowanych rozwiązań. Byśmy byli bardziej świadomi tego, gdzie chcemy naszych słuchaczy zaprowadzić. I dawać im prawo, by samodzielnie decydowali czy chcą tam z nami iść.

Naszą rolą jest również uświadamianie osobom decyzyjnym, ze nasza praca to nie „kwiatek do kożucha”, tylko potężne narzędzie rozwoju i zmiany, które nie zawsze musi się im podobać.
Jest wiele miejsc i ludzi, którzy czekają na taką naszą postawę, nie chcą słyszeć słodkich słów, tylko wspólnie szukać najlepszych rozwiązań.

Mówmy o tym, co dla nas ważne. Mówmy wyraźnie o tym, czego innym zwyczajnie robić się nie powino. To my mamy pomagać wypracowywać standardy zachowań i postaw, a nie tylko się z nimi potulnie zgadzać.

Jeśli czujecie, że ten list nie jest skierowany do Was - przyjmują to do wiadomości. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele Dobrej Roboty wykonujecie. Mam jednocześnie wrażenie, że tematy podniesione powyżej są istotne i wymagają naszej stałej uwagi. Ważne jest dbanie o własną podmiotowość i wspieranie jej wśród uczestników naszych szkoleń i warsztatów.

Edukacja może zmienić więcej niż nam się to wydaje. Bądźmy tego świadomi.


Pozdrawiam!

środa, 23 stycznia 2013

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o odwadze, ale boicie się zapytać.


Banksy


To jest tekst dla mężczyzn. Nie widzę jednak problemu w tym, by przeczytały go również kobiety.

W czasach męskich i żeńskich kręgów, które wzmacniają zapewne każdą z płci z osobna, ale nie robią zbyt wiele, by wzmocnić się wzajemnie, nie należy dokładać kolejnych cegiełech do rosnących murów getta.

Tak, getta. Męskości i Kobiecości. Solidarności jajników i całkowicie osobnej Solidarności plemników. Razem już tylko w legendach i w momencie zapłodnienia.
To jest opowieść, dla mężczyzn nazywających kobiety kurwami i kobiet, nazywających mężczyzn impotentami. Zero lukru. Czysta prawda nie/uzasadnionej nienawiści, oficjalnie nazywanej próbą tworzenia partnerskich relacji. Czysta nie znaczy absolutna.

Opowiedzmy sobie razem o strategiach dominacji, wymuszania, kastrowania, manipulacji, poniżania. Wyłóżmy na stół przekazywane z pokolenia na pokolenie tajemne poradniki postępowania z drugą płcią.Opasłe tomy mądrości babć, dziadków, matek, ojców przepojone bezgranicznym zniechęceniem, cynizmem i rozczarowaniem.

Ustalmy raz na zawsze, że emocje, głębia, czystość i bezinteresowna miłość to domena kobiet/matek a opanowanie, prostackość, szorstkość i kłopoty z czułością to przestrzeń mężczyzn/ojców. Patrzmy następnie, jak kolejne pokolenia rozwalają się o ścianę tych dogmatów, obgryzają sobie paznokcie do krwi, by odnaleźć w sobie tą „bezinteresowną” miłość lub też płaczą dotąd aż naprawdę staną się szorstkie i „opanowane”.

To nie jest opowieść przeciwko kobietom i mężczynom. To jest pytanie o to, kim chcemy się stać, by zakończyć wojnę, która miedzy nami trwa. I przyznali szczerze, czy zakończyć ją rzeczywiście chcemy. Nie w deklaracjach miłości czy też niezbędności istnienia drugiej strony, ale w konkretnych codziennych działaniach.

Odwagą jest bowiem to, by szczerze przyznać, że patriarchat nie jest dominacją mężczyzn (bo wielu z nich również on wyklucza, jeśli nie podporządkowują się „normie”), tylko systemem wykluczania słabszych i wycofanych na chwałę silnych i pewnych swego.

Odwagą jest przyznać, że rzeczywiście jednak z patriarchatu korzystali i korzystają gównie mężczyźni, ale nie byłoby to obecnie możliwe bez nieustannego i niewymuszonego przyzwolenia wielu kobiet.

Odwagą jest powiedzieć sobie, ze niedopuszczalne są wszelkie jawne i niejawne formy przemocy wobec słabszych. Wykorzystywanie biologicznej siły, przewagi intelektualnej, ekonomicznej do której mamy dostęp i że niedopuszczalne jest, byśmy przyzwalali na to innym. I nie chodzi tu o wykazywanie się szlachetnością czy też szafowanie pojęciem moralności lub etyki. Chodzi o uznanie takiej postawy za coś normalnego, nie będącego podstawą do jakiejkowiek dumy.

Duma bowiem wynika zbyt często z poczucia robienia czegoś wyjątkowego. A „wyjątkowe” to coś, co odbiega od codziennej, większościowej „normy”, ostatecznie więc staje się ono czymś karnawałowym, a karnawał nie narusza porządku tylko go utrwala, poprzez stwarzanie przestrzeni do rozładowywania napięć i chwilowej zamiany ról.

Zastanawialiście się kiedykolwiek co robi z naszymi relacjami mit romantycznej miłości przemielony przez setki lat rozczarowań i przemocy w kontaktach między kobietami a mężczyznami, kobietami a kobietami a także pomiędzy mężczyznami? Czym on się staje po każdej kolejnej konfrontacji z żywą istotą ludzką? Gdzie nas ostatecznie prowadzi i dlaczego zazwyczaj jest to zupełnie inne miejsce niż nam obiecywał?

Mit romantycznej miłości jest odpowiedzialny za naprawdę spory procent rozczarowań, których doznajemy we wzajemnych relacjach. Daje nadzieję na spotkanie kogoś, kto nigdy nie będzie istniał i powoduje, że ludzie próbują się stać kimś, kim nie chcą i nie potrafią nawet być. Tak, pozwala nam na romantyczne wieczory, noce i poranki, ale stają się one ostatecznie kolejną wersją karnawału, czyli wyjątku od ponurej i nudnej reguły. Powoduje, że wystrzeliwujemy niczym rakiety w stronę gwiazd, ale już nie wyposaża tych naszych rakiet w spadochrony gwarantujące bezpieczny powrót tu, na ziemię.

By zacząć tworzyć / budować związki a nie ich fantomy potrzeba nam nowej formy odwagi.

Odwagi oglądania siebie i drugiej strony bez romantycznej maski. Bez czułych rozmów o wakacjach w Paryżu, czy miłości do grobowej deski, a w pełnej czułości właśnie konfrotacji swoich wizji świata i wspólnych relacji. Czy oznacza to, że nie wolno nam marzyć? Wolno, jak najbardziej, ważne jednak, by te marzenia konfrontować z tym, co w danym momencie się dzieje. By nie pozostawały na wieki wieków tylko marzeniami właśnie.

Odwagi, by kompromis między nami był w pełni świadomym wyborem ustąpienia w tych kwestiach, w których naprawdę ustąpić chcemy i ustawienia własnych granic tam, gdzie rzeczywiście mają one naszym zdaniem stać.

Odwagi wyboru wspólnego życia nie z obawy przed samotnością lub opinią innych, ale po to, by świadomie wspierać w drugim człowieku jego prawo do decydowania o własnym życiu.
Odwagi nie zlewania się w Jednie, nie składania dwóch rozciętych połówek jabłka, nie szukania wspólnego głosu, a raczej pozostawania w twórczym, może czasem trudnym, dialogu.

Odwagi, by nie pożerać i nie dać się pożreć. Nie wykorzystywać swojej siły do budowania poczucia przewagi, świadomie z niej rezygnować lub sprawić, by i druga strona mogła z niej korzystać.

Odwagi, by dawać sobie i partnerowi czas i przestrzeń do podejmowania decyzji we własnym tempie. Do tego, by mógł powiedzieć „nie wiem”, do prawdziwego uszanowania jego wyborów i informowania go, co nam te wybory robią.

Odwagi do mówienia: „na ten moment”, a nie „na zawsze” lub „nigdy”. To nie jest zaproszenie do asekuranctwa, to docenienie faktu, że zarówno my, jak i nasz partner możemy w przyszłości dokonać innego wyboru. To również wysłanie komunikatu: „Nie buduj swego świata tylko w oparciu o mnie/nie będę budował mojego świata tylko w oparciu o ciebie.”

Odwagi, by mówić sobie: „Nie pójdę tą ścieżką, którą ty idziesz, nie podoba mi się ona. Wejście na nią jest niezgodne z tym, co czuję”, BEZ jednoczesnego wysyłania sygnału, że to dla naszej relacji jest ultimatum. Chyba, że nie jesteśmy w stanie funkcjonować z wyborami naszego partnera. Jednak i w takim wypadku nie o ultimatum chodzi, ale o możliwość wyboru: być razem i zmienić to, co dla nas lub drugiej strony niedopuszczalne. Albo się rozstać.

Odwagi w końcu, by weryfikować na bieżąco swoje fantazje,oczekiwania i plany, które wiążemy z drugą stroną. By ją o nich informować, dając jej szansę do tego, by mogła się do nich odnieść lub też je zweryfikować. Pozytywnie lub negatywnie.

Nie „posiadamy” bowiem i nigdy „posiadać” nie będziemy drugiego człowieka. Możemy tylko próbować coś razem budować. Z własnej, nieprzymuszonej woli.

Warto więc zastanowić się czy szukamy mitycznego Mężczyżny lub mitycznej Kobiety, archetypu zamieszkującego książki i nasze umysły, czy może będziemy mieli odwagę (która jest przy okazji czasem przyjemnością) spotkać i spróbować zrozumieć drugiego człowieka.

Przynajmniej na jakiś czas. A jeśli świadomie zechcemy, to może i do końca naszych dni.

niedziela, 20 stycznia 2013

Drobne cierpienia na chwałę optymizmu

By Twożywo



Optymizm bywa ostatnio rozpaczliwie opresyjny. Co pewien czas czytam wpisy typu: „Musi być dobrze”, „Jest dobrze bez względu na wszystko”, „Zakaz narzekania”. Ładnie. Gdzieś jednak w tych literach czai się niewypowiedziany strach.

Patrzę na świat, w którym żyję, z dużym poczuciem potencjalnych możliwości. Wciąż mam wrażenie, że wiele mogę zrobić, osiągnąć, zmienić, zrozumieć. Nie nazywam jednak tego optymizmem. Optymizm (tak samo zresztą jak i pesymizm) wydaje mi się próbą oglądania świata ze świadomie zamkniętym jednym okiem (potraktujmy to metaforycznie). Oczywiście można, pewnie, że się da, nikt nam tego nie zabroni, mam przynajmniej taką nadzieję. Powstaje tylko pytanie: dokąd mnie to prowadzi?

Optymizm jest dla mnie mimo wszystko zbyt fajną sprawą, bym nie powiedział głośno tego, co czuję. A czuję, że staje się on kolejną Ideologią. Nie częścią ludziego doświadczenia, ale właśnie Ideologią, wykorzystującą po części prawdziwy opis świata do próby całościowego jego ogarnięcia.

Jestem świeżo po lekturze książki Marci Shoe „Kawior i Popiół”. Autorka, historyczka, w poruszający sposób zadaje sobie i nam pytanie: jak to się dzieje, że idea, którą popierali tak światli i nowocześni ludzie czyli komunizm, stała się tym, czym była w latach 30-tych, 40-tych i 50-tych? Jak najmądrzejsi z mądrych, najpiękniejsi z pięknych mogli przymykać oczy na potworne zbrodnie, które odbywały się na ich oczach w imię tej wspaniałej w założeniach ideii?

To nie są pytania retoryczne, a autorka nie daje jednej właściwej odpowiedzi, bardziej relacjonuje, niż dokonuje osądów.

Ta książka skłoniła mnie do refleksji na temat współczesności. Sam w coś wierzę, uznaję to za dobre, właściwe, piękne. Marzę oczywiście często, jak zapewne wielu innych, by to, co dla mnie ważne, stało się tym samym dla innych.

A jednak piękno idei jest czymś, co uruchamia we mnie rodzaj instynku samozachowawczego. Bo wyzwaniem związanym z pięknem jest to, że działa ono jak mniej lub bardziej otumaniający narkotyk. Bo łatwo jest w tym poczuciu czystości i prawości zapomnieć zadać sobie pytanie: a co to wszystko może znaczyć dla innych? Czy właśnie tego potrzebują? Czy rzeczywiście pozwoli im to lepiej (w ich rozumieniu tego słowa) żyć?

Optymizm więc jako nowa forma Komunizmu/Kapitalizmu/instytucjonalnej Religii? Z pewnością jeszcze nie. Takie stwierdzenie byłoby efekciarskim nadużyciem. Może i nośnym, ale nie prawdziwym. Dlaczego więc to jednak napisałem? Uważam bowiem, że pewne potencjalne zagrożenia lepiej opisywać i próbować zrozumieć w ich zarodku, kiedy są ledwie widoczną potencjalnością.

Kiedy mówię sobie: „wszystko będzie dobrze” , formułuję zaklęcia, czary, które w zależności od mocy mojego wpływu na innych stają się jedynym „właściwym” sposobem reagowania w sytuacjach trudnych.

Selekcjonowanie informacji jest czymś normalnym. Trudno jest przyswoić wszystko. Kiedy jednak świadomie podejmuję decyzję, że czegoś nie będę widział zaczynają się problemy. Jeśli nie chcę dostrzegać „negatywizmów” wyzwaniem jest to, co we własnym mniemaniu za „negatywizm” uważam, a czym to samo jest dla drugiej strony. Jeśli chcę dobrze mówić o sobie i innych, to czego im lub sobie w związku z tym nie powiem, na co przymknę oko, co wyróżnię kosztem czego. Kiedy będę zmartwiony tym, co robi ktoś mi najbliższy, jak zareaguję, jak przekażę mu informację. Po prostu przestanę się martwić, dostrzegę pozytywną stronę sytuację, skupię się na pozytywnych działaniach, jak je uzasadnię drugiej osobie?

Po raz kolejny trzeba zapytać: czy istnieje możliwość, by dowolna metoda, sposób myślenia i działania był korzystny dla wszystkich? Moim zdaniem: na szczęście nie. Choćbym znalazł coś, co wydaje mi się całościowym i właściwym opisem życia, świata, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie mi: nie masz racji. I miarą mojego rozwoju, jest to, jak zareaguję na takie stwierdzenie.

Mogę zareagować np.tak, jak Tadeusz Kroński, słynny polski filozof, który całkowicie szczerze uwierzyl po wojnie, że komunizm jest spełnioną utopią, która uratuje i zadowoli wszystkich, nawet tych, którzy tego nie chcą. Dlatego w liście do Czesława Miłosza, tuż po wojnie pisał:
„My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji".
Historia? Czas miniony, który nie może się już powtórzyć? Być może. Ja jednak wciąż słyszę stwierdzenia w podobnym tonie. Tyle, że nie tyczą się one teraz komunizmu, tylko np. kapitalizmu, „właściwego” sposobu myślenia, „właściwej” diety, „prawdziwej” rzeczywistości.

Mogę również zaregować w tzw. duchu „tolerancji”, czyli stwierdzić, że każdy ma prawo wierzyć w to, co mu się podoba i nie należy się do tego wtrącać. Tolerancję świadomie umieściłem tu w cudzysłowiu, bo taką postawę odbieram bardziej jako zwykłą obojętność. Niesie ona ze sobą czasami bardzo podobne niebezpieczeństwa, co skrajny fanatyzm, a nawet jest dla niego świetną pożywką.

Te dwa rozwiązania jednak mi nie pasują. Szukam wciąż trzeciego. Choćby takiego, by szanując prawo innego do własnego postrzegania świata i jego objaśniania, dawać sobie wzajemnie prawo, do pełnego pasji bronienia swojego stanowiska, spierania się, podważania, szukania dziur i dziurek w całym.

By coś takiego mogło zaistnieć muszę najpierw sam dać prawo innym do bezpiecznego dla nich podważenia moich poglądów i praktyk. Dbając przy tym, o własne bezpieczeńswo i szacunek dla siebie samego, a także świadomie próbując dostrzegać moment, w którym obrona własnego stanowiska przekształaca się w próbę narzucenia innemu mojej wersji prawdy.

Zmierzam do meritum: chyba każda ideologia ma jakieś pozytywne założenia, zakłada coś, co dla jakieś grupy ludzi ma przynieść bardzo korzystne zmiany. Szkopuł w tym, że prędzej czy później, kiedy mamy już możliwość te założenia wcielać w życie zbyt często przemienia się to w bezrefleksyjny fanatyzm, próby uszczęśliwiania na siłę a ostatecznie nawet przemoc. Psychiczną lub fizyczną.

Nie każmy więc ludziom być optymistami/racjonalistami/pesymistami/duchowo oświeconymi, tak jak kiedyś kazano im wierzyć w boga, komunizm, materializm dialektyczny, faszyzm, nieomylność papieża. Niech będą to opcje potencjalnie wzbogacające i wzmacniające ludzkie życie, a nie kolejne Świetliste Ścieżki Do Prawdziwej i Wspólnej Szczęśliwości.

Dostrzegam u wielu znajomych, którzy propagują tzw. pozytywne myślenie pojawienie się syndromu „oblężonej twierdzy”, zamykanie się we własnych kręgach, doktrynerstwo, z trudem skrywane poczucie wyższości lub równie z trudem skrywaną: rozpacz/depresję/samotność. Samo szukanie „pozytywów” i unikanie „negatywów” nie zmieni świata, nie stworzy tutaj raju. Im bardziej boimy się bowiem albo unikamy tych, którzy myślą, działają i postrzegają inaczej, tym większa będzie pokusa, by ich ostatecznie albo „nawrócić”, albo „odrzucić”, albo „wyeliminować”. Dla większego celu/dobra, jak to już wielokrotnie bywało.

Nie potępiajmy tzw. myślenia negatywnego. Choćby dzięki niemu bowiem, dzięki niezgodzie na to, co było uznawane za normę, ktoś mógł wpaść na pomysł, by większą wagę przykładać do tego, co wokół niego pozytywne. Starajmy się także pamiętać, że tzw. myślenie pozytywne może być również zgodą na to, by świat wzajemnych relacji nie ulegał (paradoksalnie) korzystnym zmianom.

Krótko mówiąc: pozytywne nie zawsze oznacza: „do przodu”, a negatywne nie zawsze oznacza: „do tyłu”.

Nie róbmy z ludzi, ani z idei bogów. Postawmy ich/je na ziemi i z nich po prostu korzystajmy. Pamiętając, że są tylko ważną próbą opisania świata, a nie jego pełnym wyjaśnieniem.

Taka opcja zdecydowanie wydaje mi się ciekawsza.