sobota, 16 listopada 2013

Rozwój osobisty jako źródło cierpień



Czuję przesyt.

Zajmuję się tzw.rozwojem osobistym od wielu lat. Kształcę się i sam kształtuję innych. Dowiedziałem się mnóstwa interesujących rzeczy i sporej ilości spraw kompletnie dla mnie bez znaczenia.

Ostatnio zaś czuję gdzieś w środku dysonans. Bo ten cały „rozwój osobisty” zaczyna mi przypominać momentami szaleńczy wyścig bez ustalonej i możliwej do osiągnięcia mety. Tak, tak...wiem, gdzie wystartowałem. Wynurzyłem się z „mroków” ignorancji i nieświadomości i zacząłem wyprawę, by odkryć wreszcie siebie (sic :)).

Zaczyna mi to pachnieć ściemą. Zwykłym handlem, w którym rozwój, kreatywność, przełamywanie ograniczeń i uruchamianie wewnętrznej mocy stają się tylko hasłami reklamowymi, mającymi przyciągnąć jak największą ilość chętnych. Gotowych zapłacić olbrzymie pieniądze, bo przecież wiadomo, że rozwój osobisty jest bezcenny.
Gdy próbuję się uczyć sprzedawania swoich szkoleń, przemawiania do ludzi tzw.językiem korzyści, zastanawiania się nad profesjonalną sesją zdjęciową, która odpowiednio uwidoczni głębie mojego spojrzenia...Gdy to wszystko robię, czuję gdzieś na podniebieniu gorzki smak zażenowania.

Samo pojęcie „rynek szkoleń”, którego automatycznie już używam w rozmowach z ludźmi wprawia mnie w zdumienie. Oto rozwój osobisty stał się towarem. Określonym, wycenionym, ładnie opakowanym i podzielonym na kawałki w taki sposób, byś potrzebował go coraz więcej i więcej.

Ostatnio ktoś zapytał mnie czy mam 300 zł, by zainwestować w rozwój swego wewnętrznego światła. Dziwne ? Ależ nie!!! To całkowicie normalne. Dzisiaj nawet warsztaty z odżywiania się światłem muszą odpowiednio kosztować, bo jeśli dobrze się tego nauczymy, to później zaoszczędzimy na żywności...

Czy mierzi mnie branie pieniędzy za warsztaty ? Nie. Uważam to za formę uczciwej wymiany między mną a osobą, która korzysta z mojej wiedzy. Marzę tylko o dwóch rzeczach.

Po pierwsze: o zniesieniu podskórnej presji, która powoduje, że wiele osób podejmuje decyzję o swym osobistym rozwoju nie dlatego, że tego chcą lub potrzebują , lecz dlatego , że cały „rynek szkoleń” atakuje ich z każdej strony przekazem: „kto się z nami nie rozwija, ten nie ma żadnych szans”.

Po drugie: o partnerskich relacjach. By w ramach warsztatów rozwoju osobistego nie toczyła się gra między nadskakującym lub manipulującym sprzedawcą a klientem, który żąda i wymaga co raz więcej w co raz krótszym czasie. Marzy mi się spotkanie z drugim człowiekiem, który podejmuje razem ze mną wysiłek poszukiwania pytań, a po ich odnalezieniu, próbuje razem ze mną na nie odpowiedzieć. I nawet jeśli nie uda się nam ich odnaleźć, to dalej potrafi cieszyć się z samego faktu poszukiwań.

Nie chcę uczestniczyć w „rynku szkoleń”. Chciałbym stwarzać przestrzeń spotkań i wzajemnego uczenia się.
Nie chcę zostać guru jakiejkolwiek metody rozwojowej. Chcę cieszyć się widokiem tego, że rzeczywiście daje ona komuś trochę szczęścia i radości oraz obserwować jak sam ją rozwija i przekształca.

Nie chcę też mówić komuś, że moje warsztaty są warte swojej ceny. Chciałbym, żeby ktoś, kto się na nie decyduje płacił za udział w nich z wewnętrznej potrzeby docenienia mojej pasji i wysiłku, a nie dlatego, że mu się to „opłaca” lub też „zwróci”.

Pieniądze i wymiana towarowa, to użyteczne narzędzia a nie istota naszego życia.

Rozwój osobisty zaś to pojęcie abstrakcyjne. I jak każde pojęcie abstrakcyjne plastycznie dostosowuje się do naszych przekonań czym on „naprawdę” jest.
Znam ludzi, którzy nie chodzą na warsztaty rozwojowe. Potrafią być autentycznie szczęśliwi...

Uwierzycie ???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz